JOHN HUGHES. Filmobiografia
Samoloty, pociągi i samochody; 1987
10 / 10
„Jeden bilet na dwóch” – bo i pod takim tytułem film był wyświetlany w polskiej telewizji – to już kompletnie inna para kaloszy. A raczej dwie pary. Tutaj bowiem Hughes porzucił młodzieńczy świat, pełen trudów nauki (lub jej unikania), na rzecz w pełni dorosłych, ukształtowanych ludzi. A konkretniej na rzecz Neala Page’a (Steve Martin w jedynym występie u Hughesa) i Del Griffitha (nieoceniony John Candy), którzy przypadkowo trafiają na siebie podczas przedświątecznej gorączki, po czym – chcąc nie chcąc – łączą siły, by szczęśliwie (i możliwie jak najszybciej) dotrzeć do domu na rodzinny obiad z obowiązkowym indykiem. Oczywiście będzie to podróż pełna komplikacji i nieporozumień, w której wykorzystają wszystkie wymienione w tytule środki transportu oraz, oczywiście, dostaną od życia jakże ważną lekcję wzajemnego szacunku i przyjaźni – czyli kamieni węgielnych całej twórczości Hughesa.
Przypuszczalnie dlatego tak drastyczna, zdawałoby się, zmiana wieku bohaterów oraz środowiska, w jakim przyjdzie im egzystować (wszak jest to rasowe kino drogi przez pół Ameryki!) przychodzi Hughesowi tak naturalnie, a film bez cienia przesady zalicza się do ścisłej czołówki dokonań artysty, jak i amerykańskiej komedii w ogóle. Gra tu dosłownie wszystko – od doskonale uzupełniających się komików, przez (tradycyjnie już) barwny drugi plan (gdzie wyróżnić należy szczególnie Dylana Bakera, jako wieśniaka Owena oraz Williama Windoma, którego szef przez cały seans nie potrafi dokonać wyboru; epizody zaliczają też starzy znajomi z „…Ferrisa Buellera” – Ben Stein i Lyman Ward oraz znany głównie z „Parku Jurajskiego” Martin Ferrero), znakomity humor łączący się perfekcyjnie z gorzką stroną ludzkiej egzystencji, czy zgrabną i niezwykle sympatyczną ścieżkę dźwiękową (ponownie od Newborna i tym razem bez problemów wydaną, acz zawierającą jedynie dziesięć z siedemnastu użytych w filmie utworów), a na wydźwięku produkcji i jej ikonicznym, finalnym ujęciu kończąc (niejako zdublowanym potem w „Uncle Buck”). Za kamerą stanął zresztą, znany z „Point Break” i „Kokonu”, Donald Peterman, który obok wspomnianego kompozytora, aktorów, montażysty, Paula Hirscha, oraz pojedynczych osób od castingu, kostiumów, charakteryzacji i scenografii, jest jednym z niewielu powtarzających się u Hughesa członków głównej ekipy, czyli nazwisk wypełniających napisy początkowe.
I na dobrą sprawę nie wiadomo, który z tych elementów zasługuje na największe peany. Oczywiście, łatwo wyróżnić tu ś.p. Candy’ego, który miejscami niemal kradnie ten film. Już choćby spotkanie na lotnisku, problemy podczas nocnej jazdy autem, czy też – znacznie bardziej dosadne, by nie powiedzieć przejmujące – wyrzucenie z siebie żali w pokoju hotelowym, to prawdziwy popis aktorstwa, a wielki nie tylko ciałem, ale i duchem John bez problemu potrafi w sekundę ze stricte zabawnej sytuacji uderzyć w wielce dramatyczny ton. I czyni to bez choćby nuty fałszu, czyniąc ze swojej charakterystycznej tuszy nie tyle atut, co broń. Ale i Martin radzi sobie znakomicie w opozycji do misiowatego Kanadyjczyka. Rzeczona scena, czy też raczej cała sekwencja w przydrożnym hotelu byłaby bez niego pusta, a moment, w którym Page budzi się w ramionach Dela, to nie tylko majstersztyk prostego skeczu, lecz także – a może nawet i przede wszystkim – prawdziwa magia kina.
Z drugiej jednak strony najlepsze momenty Martin zalicza wtedy, kiedy Johna nie ma na ekranie, jak choćby prolog ‘biegowy’, gdzie staje naprzeciw zaliczającego cameo Kevina Bacona – gwiazdę następnej produkcji Hughesa, której fragmenty dochodzą nas w pewnym momencie z ekranu telewizora, chociaż film wszedł do kin blisko pół roku później. Prawdziwa perełka to jednak moment, w którym zdesperowany do granic Page zasypuje ‘kurwami’ paniusię z wypożyczalni aut (ponownie bezbłędna i pełna improwizacji Edie McClurg). Już choćby dla tej sceny warto sięgnąć po film.
Ale i nie tylko dla tej, o czym świadczy wysoka popularność dzieła, jakie szybko dołączyło do grona świątecznych klasyków (również w Polsce – i kij z tym, że chodzi w tym wypadku o Święto Dziękczynienia), wcześniej zostawiając w kieszeni twórców ponad 70 milionów zielonych z kin i wypożyczalni (a trzeba pamiętać, że po raz drugi i zarazem ostatni Hughes otrzymał kategorię R). To także ulubiony film Steve’a Martina oraz słynnego krytyka, Rogera Eberta, a i sam Hughes żywił doń dużą sympatię.
Reżyser ponownie zresztą zadziwił realizacyjnie, pisząc skrypt w niespełna trzy doby (do czego ponoć zainspirowała go prawdziwa podróż z Nowego Jorku do Chicago, która wskutek przypadku zajęła mu aż 5 dni), a finalnie kończąc z ponad 180 tysiącami metrów filmu (dwukrotna średnia krajowa), co przełożyło się ponoć na blisko trzygodzinny wstępny montaż. Ten wg Hughesa przypominał co prawda istny bałagan, do którego sklecenia potrzeba by było miesięcy, a może nawet lat, by wyglądał jak prawdziwy film (wiadomo, że na stole montażowym zostały drobne role Debry Lamb i Jeri Ryan). Ponoć zamknięty jest on w głębokich archiwach Paramountu i szanse, że jeszcze kiedyś zeń wypłynie są na chwilę obecną równe zeru. Warto przy tym także przywołać wersje telewizyjne, w których, prócz okazjonalnej cenzury ostrzejszych fragmentów, znalazły się dwie dodatkowe, choć na dłuższą metę mało znaczące sekwencje.
Wrażenie robią także liczby stojące za produkcją. Sam dom Page’ów zbudowano od zera, co zabrało aż pięć miesięcy czasu i sto tysięcy z budżetu. Ekipa musiała także położyć blisko 20 mil torów kolejowych oraz wypożyczyć i odświeżyć stare wagony, ponieważ żadna z faktycznych firm przewoźniczych nie chciała użyczyć swojego logo na potrzeby produkcji. Do tego dochodzi też aż 250 aut, które sprowadzono dla jednej tylko sceny, w której Neil trafia na… puste miejsce parkingowe, w jakim znajdować się miał jego samochód. No i setki mil, jakie ekipa przebyła w poszukiwaniu prawdziwego śniegu, ponieważ ten szybko topił się przy każdej nowej lokacji (oprócz oczywistego Illinois, kręcono także w Ohio, Missouri, Kalifornii i Nowym Jorku) oraz koszta sprowadzenia sztucznego… Nic dziwnego, że producenci nie raz dostawali palpitacji serca na planie, a pełne koszta zachowali w tajemnicy przed opinią publiczną.
Nie ulega wątpliwości, że PT&A, stanowi ważny tytuł w filmografii Hughesa, bo też i dzieli ją niejako na pół. To właśnie tutaj odchodzi on nieco od nastoletniego świata (oraz szkolnych murów), stawiając głównie na dorosłych i spychając dzieciaki na drugi plan (lecz absolutnie o nich nie zapominając! – o czym świadczą chociażby odpowiednio wyeksponowane pociechy Page’a). Paradoksalnie, to również od tego momentu – jakże oderwanego od dotychczas wykreowanego świata – reżyserska kariera Hughesa zacznie się powoli chylić ku końcowi, by nie powiedzieć upadkowi, a „Samoloty, pociągi i samochody” stanowią bezsprzecznie jego ostatnie wielkie dzieło, do którego mam chyba największą słabość. Potem będzie już tylko gorzej – niewiele gorzej i wciąż w wielu aspektach magicznie. Ale jednak wyraźnie mamy tu do czynienia z kresem pewnej ery…
Ona będzie miała dziecko; 1988
7 / 10
Dokładnie takie wrażenie towarzyszy Jake’owi Briggsowi – bohaterowi kolejnego filmu Hughesa, o którym już wspominałem, a który znany jest także pod ciut krótszym tytułem „Ona ma dziecko”. I tytuł ten właściwie mówi wszystko. To film o młodym małżeństwie, wkrótce rodzicach – Kevin Bacon i znana głównie z ostatniego fresku Sergio Leone, błękitnooka Elizabeth McGovern – nieprzygotowanych na całe to dorosłe życie. Nie trzeba chyba pisać, iż rzeczona ciąża stanowić będzie dla nich nie tyle próbę charakteru oraz nowy rozdział, co i test dla samej miłości, której wszak nie zdefiniowali dotąd poważnie (o czym dobitnie prawi już tagline filmu – „A comedy about the labours of love”), choć już przecież nie są nieodpowiedzialnymi młodzikami, jakich znamy z wcześniejszych dzieł reżysera.
Historyjka to nieco banalna, ale potrafiąca grać na emocjach widza, zarówno go rozbawiając, jak i wyciskając zeń łzy w krytycznym momencie. Duża w tym zasługa naturalnej chemii między aktorami. Bacon i McGovern razem wyglądają przeuroczo i nietrudno uwierzyć w ich związek oraz głębsze uczucie. Na dalszym planie bryluje natomiast młody i przerażająco wręcz chudy względem obecnym Alec Baldwin, z ust którego szybko pada jedna z najbardziej życiowych kwestii kiedykolwiek wypowiedzianych u Hughesa. W epizodach powracają natomiast tradycyjnie starzy znajomi: Edie McClurg, Larry Hankin, Paul Gleason i John Ashton, który rok wcześniej pojawił się w sygnowanym piórem, lecz nie reżyserowanym przez Hughesa, typowo młodzieżowym „Some Kind of Wonderful” (o którym więcej w kolejnych rozdziałach).
Natomiast koneserzy starego kina z pewnością zwrócą uwagę na najbliższą rodzinę nowożeńców, gdzie podziwiać można Holland Taylor oraz prawdziwe legendy drugiego planu – nieżyjących już Williama Windoma i Billa Erwina (obaj pojawili się także w „Planes, Trains…”). Stawkę aktorską zamyka Lili Taylor w swej pierwszej kinowej roli oraz popularna telewizyjna osobowość, Cathryn Damon w swym ostatnim występie. No i jest jeszcze długa lista celebrytów, którzy pokazują się na ekranie jako oni sami lub postaci z innych filmów, lecz tej ciekawostki nie warto już psuć, podobnie jak króciutkiego występu kuzyna Kevina Bacona (podpowiedź: jedna z czarno-białych sekwencji).
Jak zwykle w obronie filmu łatwo jest sięgnąć do wyświechtanych tekstów – że jest szczery, prawdziwy w ukazywaniu relacji i przeżyć oraz, rzecz jasna, bawi, uczy i szanuje widza. Także wszelakie przeciw składają się z tego, co już u Hughesa widzieliśmy – kilka wątków nakreślonych jest zbyt grubą albo też wyraźnie opatrzoną kreską, reżyser znowuż potrafi miejscami otrzeć się o naiwność postaci i/lub wydarzeń, co z perspektywy ponad 25 lat od premiery może dać się we znaki. Znacznie bardziej irytuje jednak zbędny komentarz z offu, głównie na początku filmu. Złośliwi mogą przyczepić się również do kilku wpadek technicznych, a fani tych najbardziej zakręconych opowieści Johna z pewnością zawiodą się nierównym, wyjątkowo refleksyjnym, wręcz spokojnym klimatem filmu, do jakiego niekoniecznie przystaje kilka co bardziej fantazyjnych sekwencji, jak chociażby wstawka musicalowa.
Tak zresztą było chyba w przypadku amerykańskiej publiczności, bo choć poszczególne osoby „She’s Having a Baby” doceniły (ulubiony film Kevina Smitha z całej stawki), to pod względem przychodów ta najdłuższa produkcja reżysera okazał się także jego największą wpadką, przynosząc zaledwie 16 milionów zielonych. Również krytycy mieli względem filmu mieszane odczucia. A i kierując się wszelkimi plebiscytami, nominacjami/nagrodami albo zwyczajną średnią ocen na najsłynniejszych portalach filmowych, „She’s Having a Baby” wypada dość blado. I właściwie trudno powiedzieć czemu tak się stało, bo na dłuższą metę nic tu nie brakuje.
Obsadę już wymieniłem. Dobrych, pamiętnych scen i kwestii też kilka znajdziemy, nawet jeśli te przegrywają z ciętymi ripostami Bendera lub Ferrisa Buellera. Soundtrack raz jeszcze robi wrażenie („This Woman’s Work” Kate Bush wypada wręcz rewelacyjnie i trudno wyrzucić je z pamięci; z kolei przebój Dave’a Wakelinga, od którego Hughes wziął sobie tytuł, broni się sam) – także w autonomicznej, uboższej o cztery utwory prezentacji albumowej; a i okazjonalna muzyka oryginalna, nowego w ekipie Stewarta Copelanda („Rapa Nui”, „Wall Street”), sprawdza się bez większych problemów. Produkcja posiada również odpowiednio dużo serca i polotu, a Hughes nie stroni od okazjonalnej zgrywy z klasyki (oczywiste drwiny z „Psychozy”; nawiązanie do serialu „Ben Casey” symbolami pojawiającymi się obok tytułu) i ogólnych smaczków (znów zabawa rejestracjami).
https://www.youtube.com/watch?v=OqsBuxC2g1k
A jednak film – rozgrywający się rzecz jasna w Shermer, a nakręcony w Illinois, niemal równocześnie z „Samolotami…” i „The Great Outdoors” – pozostał po latach praktycznie zapomniany względem pozostałych dokonań Hughesa, a jego wpływ na szeroko pojętą popkulturę był właściwie żaden (tylko Simpsonowie wzięli go pod uwagę – w jednym z odcinków pojawia się billboard z tytułem: „She’s having a baby… again”). Także sam twórca, choć może nie odcinał się odeń zupełnie, raczej nie często wspominał o nim po latach. Jasne, niby to wszystko już było, niby mamy to na co dzień w znacznie krótszej, przystępniejszej formie telenowel, a niektóre schematy proponowane przez reżysera wręcz bolą. Lecz mimo wszystko jest to wciąż warta polecenia, ciepła i, tak zwyczajnie, swojska opowieść, przy której spędzony czas trudno uznać za zmarnowany. A skoro już o swojskości mowa…