JOHN HUGHES. Filmobiografia
Wujaszek Buck; 1989
8 / 10
Równie dobrym, choć już zdecydowanie bardziej zakręconym przykładem tejże jest z pewnością sympatyczny „Wujaszek Buck”, z nieśmiertelnym Johnem Candy w roli głównej. Tutaj fabułę znakomicie oddaje już tagline filmu („OH NO! IT’S…”), umieszczony w dodatku na tle barykadującej się przed tytułowym bohaterem rodzinki. W rzeczywistości film jest jednak nieco subtelniejszy…
Oto w rodzinie Russellów dochodzi do nieprzyjemnego zdarzenia – ojciec pani domu (raczej anonimowa Elaine Bromka) dostaje zawału. Wraz z mężem, Bobem (Garrett Brown, który ostatnio był ojcem Kick-Assa) zmuszona jest więc czym prędzej wyjechać do rodziciela. Tylko kto zaopiekuje się ich trójką dzieci (Gaby Hoffmann, Jean Louisa Kelly i Macaulay Culkin rok przez Kevinem)? Rozwiązaniem okazuje się brat Boba – Buck, który ze względu na ‘brak życia’ jako jedyny może w tak krótkim czasie poratować rodzinę. Oczywiście niefrasobliwość, specyficzny charakter i niemożliwa do przeoczenia fizyczność Bucka to nie jedyne argumenty przeciwko niemu. Ale jak się nie ma co się lubi… Tym samym Buck będzie zmuszony udowodnić, iż potrafi być odpowiedzialny i dojrzały (także względem swojej dziewczyny, Chanice Kobolowski – w tej roli żona Eda Harrisa, Amy Madigan – która rusza za nim, podejrzewając zdradę), ale także przekonać do siebie nieufną i najbardziej rozgoryczoną całą sytuacją, nastoletnią Tię o buntowniczym usposobieniu.
Jak widać Hughes, mimo iż po raz kolejny protagonistą uczynił dorosłego (przynajmniej fizycznie), poniekąd wraca tu do problemów dojrzewania, choć suma sumarum, to nie ono jest tu główną osią filmu, lecz więzy rodzinne w najczystszym tych słów znaczeniu. Ponownie mamy zatem do czynienia z ciepłym, familijnym kinem, jakie okazjonalnie uderza w refleksyjne nuty. Tym razem jednak – dzięki Candy’emu, który może tu sobie poszaleć – przeważa komedia pełną gębą, lekką ręką przechodząca po dramatycznych wątkach, jakich jednak nie bagatelizuje. Wspomniana już oś konfliktu wypada natomiast wielce naturalnie dzięki swoistej chemii pociesznego grubaska i stanowiącej dla niego dobrą przeciwwagę, chudziutkiej Kelly o kręconych włosach i wiecznie zniesmaczonym spojrzeniu. Co ciekawe, w przeciwieństwie do swego młodszego, filmowego rodzeństwa, był to jej absolutny debiut na dużym ekranie, jaki po latach wciąż pozostaje bodaj jej najlepszą rolą.
Nie jedyny to zresztą debiut w tym filmie. Na dalekim drugim planie sprawne oko dostrzeże przyszłą „Moją dziewczynę”, czyli Annę Chlumsky. Tło zaludnia także kilka innych, znanych twarzy, jak zagazowany pięć lat później w „Głupim i głupszym” Mike Starr w roli klauna, Jay Underwood jako chłopak Tii czy Laurie Metcalf odgrywająca napaloną sąsiadkę Russellów. Powraca także William Windom, jednak tym razem tylko jako głos pana Hatfielda. Również w sferze audio usłyszeć można jeszcze Patricię Arquette. Oczywiście każde z nich pozostaje niemal od początku do końca w cieniu ‘cukiereczka’, który tutaj ostatni raz pojawia się u Hughesa w dużej roli. Między panami doszło na planie do małego spięcia (reżyser znany był niestety z tego, że jego życie prywatne odbijało się na warunkach pracy), szczęśliwie nie przekreślającego późniejszej kolaboracji, jednak już wyłącznie drugoligowej – dwa epizody kolejno w „Home Alone” i „Career Opportunities” oraz główny angaż do „Only the Lonely”, które Hughes wyprodukował. Dopiero tragiczna (acz, mimo wszystko, dość oczywista) śmierć komika zakończyła obie kariery.
Szczęśliwie w „…Bucku” zmęczenia materiału i braku pomysłów absolutnie nie widać. Ponownie wszystko działa tu na wielu poziomach (wliczając w to – raz jeszcze nie wydaną – ścieżkę dźwiękową, czyli ostatni już miks muzyki Iry Newborna i piosenek źródłowych, z których tą najbardziej pamiętną bez wątpienia pozostaje w tym wypadku „Rhythm of Life” Hugh Harrisa), sprawiając, że film kupuje się od pierwszej minuty (a jeśli nie, to najpóźniej od momentu wybudzonego telefonem wujaszka – scena wręcz tragicznie śmieszna).
Kupiła to zresztą amerykańska publiczność, zostawiając w kasach kin i wypożyczalni blisko sto milionów martwych prezydentów (reszta świata dołożyła jeszcze 12,5 mln) – co, obok przygód Ferrisa Buellera, stanowi największy sukces kasowy reżyserskiej kariery Johna. Sukces, który zaowocował nie tylko spin-offem w postaci 18-odcinkowego serialu z Kevinem Meaneyem w roli tytułowej oraz bollywoodzkim remakiem „Uncle Bun” (sic!), ale przede wszystkim wpisaniem się wujka w popkulturową encyklopedię. Film zresztą na swój sposób zainspirował wspomniany już wielki hit, jaki wkrótce miał nadejść, czyli „Kevina samego w domu”, a jego dalekie echa możemy w komedii znaleźć po dziś dzień (przykładowo Gary King a.k.a. Simon Pegg w „The World’s End” nazywa swoją furę dokładnie tak samo, jak Buck swe strzelające na wszystkie strony Mercury Marquis, rocznik 75).
Ciekawe, czy efekt byłby równie silny, gdyby główną rolę przyjął Danny DeVito, jak pierwotnie poważnie planowano (aktor był na fali dzięki sukcesowi „Bliźniaków”)? To zresztą nie jedyne, co przypadkiem twórcom nie wyszło, paradoksalnie wychodząc filmowi na dobre. „Uncle Buck” miał być wszak pierwszym filmem, w którym Hughes odwraca się plecami do ukochanego Chicago. Zdjęcia miały w całości powstać w St. Louis, jednak mało zimowa pogoda zrobiła swoje i ekipa wróciła na stare śmieci, osadzając się na dobre w lokalnej szkole – tam, w sali gimnastycznej wzniesiono nawet wnętrze domu Russellów, który ogółem znajduje się na przedmieściach Evanston, przy 2604 Lincoln Street.
Jakby jednak nie było, Hughesowi i spółce raz jeszcze udało się wyczarować magiczny, doskonale oglądający się film, którego urok wciąż działa, bez potrzeby oglądania się na nostalgię. Film, który raczej nie ma szans się zestarzeć i który z łatwością przełamuje pewien niechlubny slogan, prawiący, że jak coś jest dla każdego, to jest dla nikogo. Co, jak co, ale „Wujaszka Bucka” byłbym w stanie polecić właśnie każdemu. Nie jest to z pewnością najlepszy projekt tego twórcy, lecz na pewno jest tym najbardziej uroczym i wdzięcznym tytułem, jaki pod wieloma względami stanowi zwieńczenie dekady szalonych komedii amerykańskich.
Ale nie kariery Hughesa…
Niesforna Zuzia; 1991
6 / 10
Tym pozostaje chyba najbardziej niechlubna produkcja w filmografii reżysera – i to w dodatku taka, na którą zdecydował się po dłuższej przerwie. Niby dwa lata to stosunkowo niedużo, lecz w międzyczasie na świecie sporo się zmieniło, co nie pozostało bez wpływu na kino komercyjne lat 90 – tak zbliżonych, a jednak w jakiś sposób bardzo już odległych od wcześniejszej dekady. Być może to przyczyniło się do wyjątkowo gorzkiego pożegnania z reżyserskim stołkiem. Pewnikiem zaważyła jednak błahość danej historii.
Oto bowiem Hughes, znów łącząc świat dorosłych i dzieci, serwuje nam wielce sztampową, kompletnie nieoryginalną i do bólu przewidywalną historię, niemal pozbawioną wszystkich jego charakterystycznych chwytów. Historię w dodatku zupełnie klasyczną, co odbija się zarówno w zwykłym, pozbawionym realizacyjnych sztuczek sposobie narracji, mocno złagodzonym humorze czy nijak nie zaskakującej oraz idącej jak po sznurku fabule z dość jednowymiarowymi postaciami. Ba! Tradycyjna jest także ścieżka dźwiękowa, opierająca się tym razem prawie w całości na (miejscami aż nadto ckliwej i przesłodzonej) oryginalnej muzyce ilustracyjnej – i to od samej legendy kina, Georgesa Delerue, dla którego był to zresztą jeden z ostatnich filmów przed śmiercią. Słowem: typowa familijna bajka, w dodatku oparta o wyświechtany schemat kopciuszka. Ot, dobrotliwi ludzie (z) ulicy przypadkiem dostają się do wyższych sfer, gdzie dochodzi do konfrontacji życiowych prawd, w rezultacie czego wszyscy zaangażowani (za wyjątkiem zapatrzonego w siebie Walkera) przechodzą stosowną przemianę wartości – na czele z pozbawioną sumienia, zimną prawniczką (o słodziutko-pociągającym obliczu Kelly Lynch). Bleh!
Nic więc dziwnego, że rozbuchane 25 milionów dolców budżetu ledwie zwróciło się w kinach – wszak widownia nie takiego kina oczekiwała od twórcy przebojowych i nie zawsze grzecznych (w owej chwili już) klasyków quasi-młodzieżowych. Jedynie krytycy byli przychylni, choć oni także skupili się na chwaleniu tego jednego elementu, bez którego „Curly Sue” (swoją drogą tytuł nieprzetłumaczalny w pełni na polski, bo nie odnoszący się wcale do włosów) pewnie zupełnie przepadłaby w historii…
Mowa oczywiście o tytułowej bohaterce, w którą z wdziękiem i prawdziwą werwą wcieliła się Alisan Porter, nagrodzona za swój występ Nagrodą Młodych Artystów. To właśnie jej Zuzia sprawia, że finalnie film sprawia wrażenie ciut lepszego, niż jest w rzeczywistości. Choć również w prezentacji małoletniej bohaterki Hughes przeskakuje chwilami rekina (patrz: scena gry w karty, która jest dziś swoją własną parodią – notabene rozdanie w tejże scenie odrobinę różni się od tego na plakacie filmu), to jednak właśnie dzięki niej godzina-czterdzieści seansu mija w miarę szybko i przyjemnie; i to właśnie jej ma się ochotę kibicować. Dziewczynka (dziś sama z dwójką dzieci na karku, podążająca muzyczną karierą) tworzy zgrabny, pełen odpowiedniej, acz nie rozwalającej ekranu chemii z poczciwym Jamesem Belushi oraz zalicza kilka solowych scen-perełek.
Oprócz niej wszystko inne jest niestety pozbawione energii wcześniejszych hitów reżysera oraz poprowadzone mocno siermiężną ręką. Humor i cięte dialogi jedynie sporadycznie przypominają o najlepszych latach, a historia sama w sobie niespecjalnie angażuje i ogląda się ją w sumie ze wzruszeniem ramion. Nie jest to film kompletnie nieudany, a ulice Chicago i pojedyncze elementy uniwersum [m.in. znowu gadająca brednie przez telefon Edie McClurg, napis „Bueller Building” w miejscu pracy pani adwokat, czy wcielający się w postać bezdomnego Ralph Foody, którego czarno-białą gangsterkę katował Kevin będąc sam w domu i Nowym Jorku („Keep the change ya filthy animal!”)] nie dają zapomnieć o tym, kto stanął za kamerą. Ale jak na Hughesa jest to wybitnie płaska i wręcz anonimowa opowieść, jakiej nie ratują specjalnie rozpoznawalne twarze drugiego planu (John Ashton, Branscombe Richmond czy… Steve Carell w swym absolutnie dziewiczym występie przed kamerą), ani nawet zimowy – w domyśle świąteczny – klimat nocnych plenerów.
W dodatku twórca odrobinę gubi się tu w stylistyce i przekazie – niby jest to klarowna, radosna historia rodzinna, w jakiej pozostaje on wierny pielęgnowanym dotychczas wartościom tej instytucji. Lecz w opozycji doń stoi już chociażby sam początek – niesamowicie wręcz smutny, bo oparty na dziwnych retrospekcjach, jakie zdają się uderzać w przemijanie i nostalgię za tym, co już nie wróci. Nie do końca współgra to ze sobą, nawet jeśli przyjąć, że John miał świadomość, iż jest to jego ostatni film i celowo uderzył w podobne tony. Jest to w sumie możliwe, biorąc pod uwagę, że pieniądze na produkcję po raz pierwszy wyłożyło studio Warnera, a nie, jak dotąd, Universal lub Paramount.
Produkcja ta nie była zresztą wolna od problemów – wpierw z głównej roli męskiej zrezygnował Bill Murray oraz, pamiętany z drugiego planu „She’s having a Baby”, Alec Baldwin, potem odpadł także Kevin Spacey, który miał wcielić się w postać zepsutego McCormicka (ostatecznie sprawdził się tu John Getz). Z Belushim natomiast dochodziło do ciągłych kłótni, czego rezultatem nawet przerwanie zdjęć na kilka dni – te łącznie trwały aż pięć miesięcy, co jest kolejnym niechlubnym rekordem u Hughesa.
Jedno się przy tym Hughesowi ponownie bez problemu udało – mimo mankamentów znów stworzył niezwykle ciepłe, pogodne i nawet jeśli momentami nieco smętne, to urocze i potrafiące podnieść na duchu kino. Gorzej, że to kino nie idzie z duchem jego wcześniejszych dokonań, pozostając na (nie tylko) ich tle pozycją jedynie nieco powyżej przeciętnej. Problem „Curly Sue” doskonale obrazuje zresztą wieńcząca napisy końcowe piosenka Ringo Starra (a więc Beatlesów Hughes nie odpuszcza do samego końca) – ładna, sympatyczna i miła, a niekiedy nawet chwytliwa. Ale to za mało, by twór ten ostał się w naszej głowie na dłużej.
https://www.youtube.com/watch?v=qzklUvAAnlo
Trochę szkoda więc, że takim akcentem zakończyła się reżyserska droga Hughesa. A nawet, patrząc obiektywnie, filmowa w ogóle, bowiem to właśnie rok 1991 – kiedy na ekran trafiło jeszcze kilka innych, godnych uwagi, napisanych i/lub wyprodukowanych przez niego przebojów – można uznać za schyłek kariery. Wszystko, co stworzył potem pozostaje jedynie zupełnie skomercjalizowanym, bladym cieniem jego najlepszych dokonań. Paradoksalnie więc ta rozczarowująca i moralizująca przypowieść o biednej Zuzi, która zyskuje rodzinę, stanowi ładną klamrę dla blisko dekady intensywnej pracy, jaka na stałe zapisała się w sercach kinomanów.