JIMMY STEWART. Szlachetny everyman
W przebogatej konstelacji gwiazd klasycznego Hollywood James Maitland Stewart zajmuje miejsce szczególne. Mając na koncie ponad osiemdziesiąt produkcji kinowych i telewizyjnych w ciągu trwającej przez półwiecze kariery, nie należał co prawda do największych pracusiów swego pokolenia, ale niemal każda jego rola spotykała się z wyjątkowym uznaniem. Nie znajdziecie potwierdzenia tej tezy w nagrodach – co prawda pięć nominacji do Oscara, w tym po jednym zwycięstwie i honorowym wyróżnieniu, to nic innego jak właśnie uznanie doskonałych umiejętności aktorskich Stewarta, ale bez trudu można wskazać jego bardziej utytułowanych kolegów po fachu. Jednak popularny Jimmy stał się symbolem ze względu na szlachetny idealizm, jakim obdarzał większość swych bohaterów, z których wielu – jak pan Smith ze słynnego filmu Franka Capry – przeszło dzięki temu do historii kina.
Być może trudno byłoby uwierzyć w tę idealistyczną otoczkę wokół Stewarta-aktora, gdyby nie to, że także w życiu prywatnym wsławił się on heroiczną i prawą postawą. Dość powiedzieć, że był weteranem nie tylko II wojny światowej, podczas której wsławił się bohaterską postawą jako dowódca szwadronu bombowego podczas nalotów na Bremę, Ludwigshafen, a wreszcie Berlin. Za swoje zasługi wojenne został odznaczony francuskim Krzyżem Wojennym, Medalem Lotniczym i Medalem Sił Powietrznych za Wybitną Służbę, zaś podczas trwającej aż do 1968 roku służby uzyskał stopień generała brygady (choć według znanej anegdoty jego przyjaciel, prezydent Ronald Reagan, podczas publicznego wystąpienia nieopatrznie mianował go generałem dywizji). W 1966 roku, a więc w wieku już pięćdziesięciu ośmiu lat, będąc żołnierzem rezerwy, latał jako obserwator podczas operacji Arc Light w czasie wojny w Wietnamie. Stewart nie lubił wracać do wspomnień wojennych, nie chciał także, by jego dokonania z czasów służby wpływały na karierę aktorską – i vice versa. Był jednym z pierwszych wielkich gwiazdorów Hollywood, którzy zaciągnęli się do armii, lecz robił, co mógł, by traktowano go na równi z innymi. Bardzo szybko stał się po prostu jednym z żołnierzy, który spokojem i oddaniem służbie zapracował na awans w szeregach amerykańskiego lotnictwa. Pozostaje najbardziej odznaczonym aktorem w historii armii Stanów Zjednoczonych.
A wszystko dlatego, że już jako chłopiec z miasteczka Indiana w stanie Pensylwania zapragnął zostać pilotem. Pewnego lata zaoszczędził nawet dwadzieścia dolarów, by zapłacić lokalnemu „barnstormerowi” (pilotowi, który oferował krótkie, płatne wycieczki lotnicze połączone z drobnymi ewolucjami) za przelot samolotem Curtiss JN-4, znanym potocznie jako Jenny. To właśnie ten lot, który odbył się za zgodą początkowo niechętnego całej sprawie Alexandra Stewarta, sprawił, że jego syn zapragnął zostać pilotem. I choć postanowienia surowego ojca z początku utrudniały Jimmy’emu spełnienie marzenia, dopiął swego w 1935 roku, kiedy to uzyskał licencję pilota turystycznego, trzy lata później uzyskując także uprawnienia pilota komercyjnego. To właśnie owe dokumenty przyspieszyły wojskową karierę Jamesa Stewarta, pozwalając mu na aktywny udział w zwycięskich (choć nie tylko) kampaniach aliantów podczas II wojny światowej. Jednak na długo zanim zapracował na sławę bohatera wojennego, zapracował na nazwisko w zgoła innej, rozrywkowej branży. A to z kolei nie byłoby możliwe, gdyby nie… Henry Fonda.
James Maitland Stewart przyszedł na świat 20 maja 1908 roku jako pierworodny syn Elizabeth Ruth Jackson i Alexandra Maitlanda Stewarta, z pochodzenia prezbiteriańskiego Szkota. Ojciec Jamesa prowadził sklep z narzędziami, będący w rodzinie od trzech pokoleń, matka zaś była doskonałą pianistką. To po niej mały Jimmy odziedziczył talent muzyczny, jednak pragmatyczny Alexander długo odradzał synowi naukę gry na instrumentach. Dopiero gdy zdesperowany klient sklepu wymienił akordeon na gotówkę, Stewart junior poznał radość płynącą z muzykowania. Instrument często towarzyszył Jimmy’emu także w pierwszych latach kariery, choć – jak przyznał po wielu latach podczas występu w Jimmy Carson’s Tonight Show – koledzy z trupy aktorskiej niespecjalnie doceniali jego talent muzyczny. Postanowił więc poświęcić się w całości grze na scenie, która w czasie wielkiego kryzysu lat trzydziestych XX wieku nie była szczególnie stabilną formą zatrudnienia. Mimo kilku nieudanych spektakli, Jamesowi udało się wystąpić w sztuce, która została zauważona przez skauta jednego z wielkich amerykańskich wytwórni.
Podobne wpisy
W kwietniu 1935 roku – tego samego, w którym Jimmy został pilotem – podpisał siedmioletni kontrakt z wytwórnią Metro-Goldwyn-Mayer, gwarantujący mu kwotę trzystu pięćdziesięciu dolarów tygodniowo, co w dzisiejszych czasach dawałoby ponad sześciu tysięcy dolarów. Dla Jimmy’ego, który – podobnie jak wspomniany wcześniej Henry Fonda – doskonale pamiętał wielomiesięczne bezrobocie w trakcie Wielkiego kryzysu, taka pensja była wprost niewyobrażalna. Stewart sporo zawdzięcza w tej sprawie właśnie Fondzie, który w Hollywood zadebiutował dosłownie kilka miesięcy wcześniej. Współlokator i przyjaciel Jimmy’ego z czasów występów scenicznych przekonał go do wzięcia udziału w zdjęciach próbnych, po których MGM podjęło ostateczną decyzję o podpisaniu kontraktu. Teoretycznie Stewart debiutował w filmie już w 1934 roku, kiedy to wystąpił w krótkometrażowej komedii Art. Trouble w reżyserii Ralpha Stauba, jednak to kiepsko odebranego Mordercę Tima Whelana z 1935 roku ze Spencerem Tracym w roli głównej należy uznać za właściwy debiut Jamesa. Już w kolejnym roku Stewart pojawił się w aż dziewięciu produkcjach, wśród których na uwagę zasługuje After the Thin Man W. S. Van Dyke’a, bodaj jedyna negatywna kreacja Jimmy’ego, oraz Born to Dance Roya Del Rutha, gdzie aktor popisywał się także umiejętnościami wokalnymi. W tamtym czasie Stewart był stałym punktem obsady najróżniejszych komedii romantycznych, z których większość dziś prezentuje się uroczo, lecz które nie wnosiły wiele do dorobku ambitnego Jamesa. Dopiero rok 1938 i pierwsza współpraca z Frankiem Caprą na planie Cieszmy się życiem sprawiły, że Stewart stał się kimś w Hollywood.
Ogromne znaczenie dla rozwoju kariery Jimmy’ego miało zatrudnienie Lelanda Haywarda w charakterze agenta. Człowiek, który w latach czterdziestych ubiegłego stulecia reprezentował około stu pięćdziesięciu hollywoodzkich artystów, umieścił Stewarta na właściwej trajektorii, przekonując MGM do „wypożyczania” swego klienta na potrzeby innych wytwórni. Ta taktyka sprawdziła się znakomicie, gdyż właśnie Cieszmy się życiem, pierwszy z filmów zrealizowanych przez Jamesa poza MGM, zdobył Oscara w kategorii najlepszy film. Frank Capra, który zauważył Stewarta w jednej z mniejszych ról, powiedział później o Jimmym: „To prawdopodobnie najlepszy aktor, jaki kiedykolwiek trafił do filmu”. Nic dziwnego, że rok później, gdy realizował Pan Smith jedzie do Waszyngtonu, Capra uznał, że bardziej właściwym człowiekiem do roli idealistycznego, nieco naiwnego patrioty będzie Stewart, w przeciwieństwie do pierwotnie rozważanego do tej roli Gary’ego Coopera. To był strzał w dziesiątkę – historia niespodziewanego senatora, który staje do walki z korupcją i nieprawością w senacie, wywindowała Jimmy’ego na szczyty list najbardziej pożądanych aktorów, jemu przynosząc pierwszą z pięciu nominacji do Oscara. W Pan Smith jedzie do Waszyngtonu zaprezentował wszystkie cechy, za które przez lata kochały go miliony: łagodność połączoną z nieugiętą postawą, odwagę, szlachetność i talent komediowy, bez którego tytułowy Jefferson Smith (którego imię nawiązywało do nazwiska trzeciego prezydenta USA) mógłby niebezpiecznie zbliżyć się do groteski. Po doskonałym występie w filmie Capry mogło być już tylko lepiej – i było.
Choć w 1939 roku nakręcił także swój pierwszy znakomity western (gatunek, z którym był mocno kojarzony w późniejszych etapach kariery), Destry znowu w siodle George’a Marshalla, to rok 1940 okazał się najlepszym w jego ówczesnym dorobku. Nie dość, że pojawił się u boku Margaret Sullavan (byłej już wtedy żony swego przyjaciela Henry’ego, z którą zagrał także w trzech innych filmach) w przeuroczej komedii romantycznej Sklep na rogu Ernsta Lubitscha, to jeszcze wystąpił w gwiazdorsko obsadzonej Filadelfijskiej opowieści George’a Cukora. Co ciekawe, mimo że grali tam także Katherine Hepburn i Cary Grant, to Oscara za ten film otrzymał najmniej doświadczony z tej trójki Stewart. Była to jego pierwsza i ostatnia statuetka w oscarowej rywalizacji – drugą otrzymał w 1985 roku już nie za jedną z ról, lecz za całokształt twórczości. Sukces Filadelfijskiej opowieści pewnie zrobiłby z Jimmy’ego gwiazdę nr 1, gdyby nie fakt, że aktor myślami był już gdzieś indziej – od października 1940 roku próbował dołączyć do rodaków walczących na froncie, jednak nie pozwalała mu na to niewielka jak na tak imponujący wzrost waga (zabrakło mu dokładnie 2,3 kg). Stewart zatrudnił więc trenera przygotowania fizycznego, by nabrać niezbędnej masy. Został wcielony do armii 22 marca 1941 roku, stając się jednym z pierwszych aktorów Hollywood, którzy przywdziewali mundur wojskowy w trakcie II wojny światowej.
Jimmy wyszedł cało z tych tragicznych wydarzeń, zapisując piękną kartę w historii amerykańskiego lotnictwa bojowego. Po zakończeniu wojny postanowił wrócić do aktorstwa, jednak nie od razu – dał sobie trochę czasu na oswojenie się z nową rzeczywistością i przyjrzenie się swej karierze z dystansu. Dopuszczał nawet możliwość związania się z przemysłem lotniczym, ponieważ zakładał, że powojenna publiczność może nie widzieć dla Jimmy’ego Stewarta miejsca w nowym Hollywood, tym bardziej, że jego przyjaciel Leland Hayward porzucił profesję agenta. Początki nie były łatwe – To wspaniałe życie z 1946 roku, pierwszy po pięcioletniej przerwie film Jamesa, a jednocześnie trzeci (i ostatni) zrealizowany z Frankiem Caprą, spotkał się z chłodnym przyjęciem i uzyskał słaby wynik w box office. Mimo pięciu nominacji do Oscara (w tym drugiej dla Stewarta), historia desperata, który w wigilijny wieczór zostaje uratowany od samobójstwa przez anioła, nie cieszyła się powodzeniem w swoich czasach. Dopiero gdy przestały obowiązywać prawa do filmu, a telewizje masowo wyświetlały dzieło Capry w świątecznych ramówkach, To wspaniałe życie stało się klasykiem. Po latach w wywiadzie udzielonym brytyjskiego dziennikarzowi Michaelowi Parkinsonowi Jimmy Stewart przyznał, że spośród wszystkich filmów, jakie zrobił, to właśnie jego ostatnie wspólne dzieło z Frankiem Caprą jest jego ulubionym. Nic dziwnego – postać George’a Baileya uosabia wszystkie cechy szlachetnego everymana, od zwątpienia przez gniew aż po szaloną miłość do rodziny, która ratuje go przed życiowym błędem. Dziś kreacja z Tego wspaniałego życia jest emblematyczna dla poczciwego aktorskiego wizerunku Stewarta, dzięki któremu stał się jedną z najbardziej lubianych amerykańskich gwiazd kina.