search
REKLAMA
Grzeszne rozkosze

Grzeszne rozkosze #13: POPEYE. Pierwsza główna rola Robina Williamsa

Jacek Lubiński

27 lutego 2018

REKLAMA

Stworzony w 1929 roku przez Elziego Crislera Segara marynarz o złotym sercu, porywczej naturze i z nieodłączną fajką w papie szybko stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci rysowanych. Wszystko za sprawą uwielbienia do szpinaku, który daje mu nadludzką wręcz siłę, a do jedzenia którego wydatnie usiłowano namówić kiedyś milusińskich właśnie z jego pomocą. Na swój sposób Popeye – w przedwojennej Polsce znany jako Kubuś, przygody którego tłumaczono również jako Ferdek i Merdek – jest zatem jednym z pierwszych superbohaterów współczesnej popkultury. Nie dziwi więc, że z jednego medium łatwo przeszedł do drugiego – wpierw do kreskówek, a w 1980 roku do kina, gdzie pojawił się za sprawą wytwórni Paramount, studia Disneya oraz… Roberta Altmana.

Sztuczny, srający pelikan; sztuczne, mocno teatralne miasteczko, nad którym przez ponad pół roku pracowało na Malcie stu sześćdziesięciu pięciu chłopa; sztuczne, bal(t)onowate i nieukończone na czas pierwszego klapsa przedramiona głównego bohatera oraz sztuczna, mocno flegmatyczna ośmiornica, na której pełne wykonanie zabrakło już kasy w dwudziestomilionowym budżecie. Takie atrakcje oferuje nam między innymi dzieło twórcy słynącego na co dzień z poważnych, ambitnych, mozaikowych historii. Tym razem Altman nakręcił ni to komedię, ni to przygodówkę, ni to musical – film, który raz śmieszy, a innym razem zwyczajnie żenuje. Lub po prostu nuży. A uczynił to z czysto blockbusterowym rozmachem, dając nam w rezultacie kolorowy świat kontrastów, jako żywo komiksowy, a więc uroczo przerysowany, celowo zakręcony. Lecz zarazem zapodany bez większego przekonania, pozbawiony werwy i dynamiki wspomnianych animacji. I jakiś taki, mimo wszystko, biedny.

Dość napisać, że mamrotanie Robina Williamsa przez większość czasu w ogóle trudno zrozumieć (i to pomimo ponownego nagrania dialogów w studiu, gdyż te z planu okazały się bezużyteczne). Przyszła ikona komedii – tutaj w swej pierwszej głównej roli – bezustannie gada coś pod nosem, a widz pozostaje skonsternowany i mało co z tego gadania w ogóle wynika. A piosenki autorstwa Harry’ego Nilssona pojawiają się tu z przysłowiowej rzyci i wykonywane są raczej półgębkiem – bardziej recytowane przez aktorów niż przybierające rozbuchany, atrakcyjny standard, do którego przyzwyczaił nas ten gatunek. Do tego ekran co chwila zalewa różnego rodzaju slapstick, który jakby kompletnie nie przystaje do sedna fabuły, niemal kompletnie rozmywając ją i stając się zabawą samą z siebie – wręcz konkurencyjną dla reszty filmu formą wyrazu, w której łatwo jest się pogubić (w czym bryluje zwłaszcza człowiek-guma, również debiutujący w kinie, Bill Irwin).

W tym natłoku przesadzonych gagów, z których tylko część autentycznie trafia w punkt, widoczne są jeszcze niekiedy również jak na dłoni efekty praktyczne oraz dostrzec można kilka znanych twarzy – w tym kruszynki Lindy Hunt (jeszcze jeden debiut), Donalda Moffata (Coś) czy znanego najbardziej ze Szklanej pułapki 2 Dennisa Franza jako barowego chuligana. To wszystko składa się na blisko dwie godziny projekcji w bezpiecznej kategorii PG, czyli dla całej rodziny. Choć biorąc pod uwagę rocznik tej produkcji – powstałej jeszcze przed narodzinami znienawidzonego PG-13 – łatwo wywnioskować, że część tej szopki dzisiaj nie byłaby w stanie przejść nienaruszona przez meandry Hollywoodzkiej samoświadomości (na Teutatesa! Cała obsada jest tutaj biała!!!).

Ciąg generalnie oderwanych od siebie popisów wokalno-fizycznych jakoś tam spaja ze sobą scenariusz, powiedzmy, iż trzymający się kupy (szczęśliwie tylko tej alegorycznej). Oto do nadmorskiej miejscowości Sweet Haven przybywa nasz zuch Popeye – a czyni to w poszukiwaniu tatka, który opuścił go w dzieciństwie. Na miejscu znajduje całą galerię dziwacznych postaci rodem z najgorszego snu pijanego urzędnika skarbówki, a wśród nich Oliwę Oyl (urodzona do tej roli Shelley Duvall) i jej impulsywnego chłopaka, ogromnego Bluto (również znakomicie obsadzony Paul L. Smith), który dosłownie trzęsie całą okolicą. Resztę wydarzeń można sobie… cóż, dośpiewać. Miłość i konflikt samczych interesów wręcz unoszą się tutaj w powietrzu.

I trzeba przyznać, że to właśnie ta chemia między trójką głównych postaci ratuje tę farsę od kompletnej porażki. Choć strona techniczna mocno im to utrudnia, to czuć między nimi chemię, a oni sami bez problemu rozumieją naturę swoich bohaterów i zdają dobrze się bawić tymi wizerunkami – co rzuca się w oczy zwłaszcza w porównaniu do całej reszty barwnych, lecz kompletnie płaskich i bez wyrazu osobników. Są to przy tym wierne duchowi oryginału kreacje – szczególnie w przypadku relacji Popeye’a ze szpinakiem, którego tutaj również z początku bynajmniej nie lubi. Czyli dokładnie tak, jak miało to miejsce w pierwszych zeszytach z jego przygodami, gdzie siłę czerpał z… pocierania magicznego ptaka o imieniu Bernice (sic!). Na całe szczęście filmowcy powstrzymali swoje zapędy w tworzeniu absurdu i przynajmniej w tej kwestii Popeye nie razi w oczy.

Ostatecznie cały projekt przyrównać można do innego kultowca lat 80. na bazie komiksu, którego premiera odbyła się notabene dokładnie w tym samym miesiącu, co Popeye’aFlasha Gordona. W obu przypadkach ambicji nie uświadczymy żadnych, wykonanie pozostawia nieco do życzenia (szczególnie po latach wszelakie efekty wyglądają drętwo), za to kicz i tandeta wylewają się z kadrów hektolitrami. Lecz Altman – który do roli bobasa Swee’ Pea wykorzystał swojego wnuka, Wesleya Ivana Hurta – zainscenizował to wszystko w tak radosny sposób, że bynajmniej nie dziwi, iż niektórzy łatwo dają się porwać tej sympatycznej bzdurce, będącej niemalże czystą definicją grzesznej rozkoszy aka tak złe, że aż dobre.

Zresztą swego czasu był to całkiem spory hit, który w kinowych kasach zostawił aż trzykrotną równowartość swojego budżetu, unikając przy tym miażdżącej opinii krytyków (Roger Ebert wystawił mu trzy i pół gwiazdki na cztery możliwe!). I chociaż nie obyło się bez kilku antynagród na koncie, to generalnie filmowego Popeye’a publika polubiła – przynajmniej na tyle, na ile jest to możliwe. O czym świadczy również fakt, że filmowe miasteczko po blisko czterech dekadach od zakończenia zdjęć wciąż stoi nienaruszone w tym samym miejscu zatoki Anchor, rokrocznie przyciągając rzesze turystów.

Wraz z pierwszym stycznia 2009 roku postać Popeye’a stała się domeną publiczną w Europie. I chociaż w Stanach Zjednoczonych na podobne traktowanie Popeye musi poczekać jeszcze trochę ze względu na różnice prawne, już w rok później Sony ogłosiło, że przygotowuje nową, pełnometrażową animację komputerową w 3D. Od tego czasu sprawa wyraźnie przycichła i tym samym film Altmana nadal pozostaje jedynym w swoim rodzaju. Cokolwiek by bowiem nie sądzić o jego jakości, Popeye to naprawdę rzadko spotykany w kinie przykład twórczej ekstrawagancji, artystycznego chaosu i polanej kiczem aranżacyjnej wystawności.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA