Strzelanina w Corralu O.K. to po dziś dzień jeden z najkrwawszych epizodów w historii Dzikiego Zachodu. I to właśnie ta sekwencja posiada świetne wprowadzenie – a nie, jak można by się spodziewać, późniejsze wyczyny Wyatta Earpa, który zapowiada bandytom, iż nadchodzi, a piekło razem z nim (choć to też niezły motyw). Rzeczona jatka zostaje znakomicie zapowiedziana nie tyle przez wszystkie wcześniejsze wydarzenia, które do niej doprowadziły, ale przez drobne gesty, które sprawiły, iż ostatecznie nie dało się jej uniknąć, w dodatku wspaniale odegrane aktorsko. Ta niepewność w oczach poszczególnych bohaterów, strach, przeszywający śp. Billa Paxtona, a w końcu Val Kilmer puszczający oczko do młodego i jeszcze wtedy nieznanego Thomasa Hadena Churcha, który tym samym traci nad sobą kontrolę… I sekundę później piekło faktycznie przychodzi.
Jak na wielkiego wojownika przystało, Achilles stara się dystansować od emocji. Pęka dopiero, gdy na polu bitwy ginie zamiast niego młody i nieokrzesany Patroklos. Już wtedy dobrze zdajemy sobie sprawę z tego, jakie będą konsekwencje – nawet bez znajomości materiału źródłowego. Niemniej stający samotnie przed bramami Troi i wykrzykujący nieprzerwanie imię człowieka, którego krwi pragnie, Achilles stawia przysłowiową kropkę nad i. Jego gniew wydaje się być wtedy większy oraz bardziej przerażający i zabójczy niż to, co następuje później. I nadal robi wrażenie.
Chyba najbliższe nam tego typu okoliczności, którymi zostajemy zaatakowani, a raczej: zostaje zaatakowany (anty)bohater filmu już na samym jego początku. Korek wydający się nie mieć końca, poczucie straconego czasu, irytujące zachowanie innych kierowców, upał i niedziałająca klimatyzacja, latająca wokół natrętna mucha czy w końcu bezustanny hałas napierają na niego ze wszystkich możliwych kierunków w taki sposób, że chyba każdy jakoś by tu „wybuchł”. I chociaż Michael Douglas wygrywa to wszystko na minimalistycznej nucie, to jedno zbliżenie na jego twarz pokazuje, jak bardzo się w nim gotuje i jak niewiele potrzeba, aby doprowadzić człowieka do skrajności. Nie jest to co prawda jedyny powód wypłynięcia negatywnych emocji, bo i potem D-Fensowi zdarzają się niemiłe „przygody”. Ale jest ich główną przyczyną.
Cezar też człowiek – aż by się chciało powiedzieć. Ekspresyjność tego szympansa, z prawdziwą maestrią odegrana przez Andy’ego Serkisa, przewyższa tę wielu bohaterów ludzkich. Świetnie oddaje to zwłaszcza chwila nieudanego zamachu na małpiego króla, kiedy ten niemalże nakrywa na gorącym uczynku łysego Woody’ego Harrelsona. Panowie wymieniają między sobą spojrzenia – Woody zdziwione, a Cezar na maksa wkurzone, co czuć w iście zabójczym wzroku małpy aż za dobrze. Wspaniale wyważona scena, w której aż buzuje od niewypowiedzianych emocji, które już za chwilę zamienią się w czyny pozornie niegodne nawet małpy.
Mel Gibson to król ekranowego cierpienia, którego apogeum przypada na ten cykl sensacyjny. Już w jedynce jest on tykającą bombą emocjonalną, a gniew mieszający się z żalem po stracie żony to jego chleb powszedni. Wymieniać wszystkich momentów, w których Riggsowi Mela odwala w środku, zanim on sam wybuchnie na zewnątrz, nie ma nawet sensu, bo to właściwie co trzecia scena. Tą najbardziej pamiętną jest natomiast konfrontacja z partnerem, na oczach którego Riggs przykłada sobie pistolet do głowy, gotowy pociągnąć za spust. Oczywiście do niego dochodzą też potem wszystkie sekwencje poprzedzające pojedynki z bandziorami – zwłaszcza śmierć Riki w krwawym sequelu i wieńcząca całość „czwórka”, gdzie nawet upływ czasu nie odbiera Melowi zawziętości oraz toczącego go gniewu względem tych, którzy odważyli się zadrzeć z nim bądź z jego rodziną.
Na koniec gniew na wesoło, nawet jeśli Clarkowi Griswoldowi do śmiechu nie jest w momencie, w którym otwiera od dawna wyczekiwaną kopertę z firmowym „bonusem” i dowiaduje się, że lata pracy poszły na marne – to jest na galaretkę. Jego popita świątecznym ponczem wiązanka jest zatem jak najbardziej na miejscu, a wyraz twarzy tuż przed bezcenny. Za wszystko inne zapłacił pewnie wiadomo jaką kartą. No i wziął kredyt.
Czyli bestia w ludzkiej skórze – dosłownie. Za samo przeszywające spojrzenie Hugh Jackmana w krytycznych chwilach (i na plakatach) należy się wzmianka.