search
REKLAMA
Ranking

GDZIE DWÓCH SIĘ BIJE… Najlepsze pojedynki 1 na 1

Jacek Lubiński

31 maja 2017

REKLAMA
Neo vs Agent Smith

Matrix

W wirtualnej rzeczywistości Matrycy wszystko jest możliwe, zatem nie powinna dziwić widowiskowość pierwszego i, mimo wszystko, najlepszego pojedynku pana Andersona z panem Smithem. Czego tu nie ma? Westernowy sznyt, sławetny bullet time, kung-fu, akrobacje w powietrzu i na ziemi, słowne gierki z przeciwnikiem, okolicznościowe gesty drażniące jego ego, cyfrowa zieleń (dużo zieleni!), krwi więcej niż we wszystkich Batmanach Nolana razem wziętych, numer z metrem, stłuczone obiekty codziennego użytku oraz – o zgrozo! – ciemne okulary. Do tego niespodziewany początek i efektowne zakończenie. Słowem: gotowy sukces. Powtórzony i wyolbrzymiony z powodzeniem także w kolejnych częściach trylogii.


Król Artur vs Czarny Rycerz

Monty Python i Święty Graal

Szybki, lecz niezwykle zajadły pojedynek – no, przynajmniej z jednej strony. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie było na dużym ekranie tak niezmordowanego, nieustraszonego i niezniszczalnego przeciwnika, jak Czarny Rycerz. Nie zraża go to, że jest gorszym szermierzem od własnego króla, walka z którym również nie robi na nim większego wrażenia. Nie poddaje się także, gdy raz za razem traci z rąk (a raczej z rękami) kolejne argumenty. Nie spocznie, dopóki żyje – a już sam fakt, że przy tylu obrażeniach nadal żyje, czyni go bardziej przerażającym rywalem od Terminatora. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby Monty Python wydłużył ten skecz…

 

Connor MacLeod vs Kurgan

Nieśmiertelny

Walka, na którą czeka się cały film, obiecujący ją już w dodatku głównym hasełkiem reklamowym. Dorównuje ona oczekiwaniom, spełnia pokładane w niej nadzieję, satysfakcjonuje po prostu, mimo iż na dobrą sprawę nie wychodzi ponad pewien standard takich scen. Jest zatem dama w opałach, nieco pirotechniki oraz lekko już archaicznych efektów specjalnych, sporo pary i spowijającego wszystko półmroku, w którym można było ukryć budżetowe niedociągnięcia. Jest też moment wątpliwości widza i jednocześnie słabości protagonisty. Przede wszystkim mamy jednak znakomitą podbudowę w postaci reszty filmu i dwie doskonałe kreacje aktorskie, które sprawiają, że ta walka po prostu musi emocjonować – wszak „może być tylko jeden”.

 

Ellen Ripley vs królowa Obcych

Obcy – decydujące starcie

„Get away from her, you bitch!” – już sama zapowiedź tego starcia jest klasyką zachęcającą do (ponownego) obejrzenia międzygatunkowej potyczki na ogon, szczęki (w szczękach) i ładowarkę mechaniczną (napędzaną jednakże siłą mięśni, więc można zrobić wyjątek od przyjętej reguły). To niezwykle zacięta – i, jak prawi podtytuł, decydująca – batalia, bowiem podyktowana prawdziwie matczynymi, a więc najsilniejszymi ze wszystkich uczuciami. Ripley nie cofnie się tu przed niczym, aby uratować „swoje” dziecko. Królowa nie spocznie natomiast, zanim nie pomści swoich. Obie walczą przy tym o przetrwanie gatunku. Dzieje się zatem u papcia Camerona, oj dzieje…

 

John Nada vs Frank Armitage

Oni żyją

Czarny kontra biały – obaj duzi, umięśnieni i bynajmniej nie zadowoleni z natarczywości swojego oponenta. Brudna, tylna uliczka gdzieś w dużym mieście służy za miejsce erupcji przemocy po teoretycznie błahej różnicy zdań. To niezwykle życiowa walka, niekiedy wręcz pięknie szczera (reakcja na rozwalenie szyby auta – bezcenna), w której wszystkie chwyty są dozwolone i żadna ze stron nie odpuszcza. Dowód na to, jak mało w sumie potrzeba do stworzenia potyczki trzymającej na krawędzi fotela. I jak niewiele wystarczy, żeby testosteron wziął górę nad rozsądkiem. Wszak można było po prostu założyć te cholerne okulary…

 

d’Hubert vs Feraud

Pojedynek

Cały film Ridleya Scotta to jedna wielka walka, co zresztą zdradza polski tytuł (w oryginale chodzi raczej dokładnie o pojedynkujących się). Nieraz możemy zatem oglądać, jak nasi oficerowie próbują na przestrzeni lat rozstrzygnąć niewielki spór za pomocą szabli (a nawet i pistoletu). Trudno wyróżnić ten jeden najlepszy bój, bowiem każdy smakuje równie dobrze, wszystkie są podobnie emocjonujące i pomysłowo zrealizowane, żadna nie trąci myszką. Pikanterii dodaje fakt, że czynią to w przerwach od faktycznej wojny, a całość oparto na autentycznych doniesieniach z XIX-wiecznej Francji. Jest to więc na swój sposób opus magnum w temacie.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA