Na początku obecnej dekady studia Paramount i Screen Gems postanowiły skupić się na przygodnym seksie młodych ludzi. Efektem tego prawdziwy… cóż, burdel. Abstrahując od polskich tłumaczeń tych filmów, pierwszy z nich miał – zupełnym przypadkiem! – nosić dokładnie taką samą nazwę, co jego późniejszy o pół roku konkurent, więc w ostatniej chwili dokonano zmiany w tej kwestii (Friends with Benefits stało się tym samym No Strings Attached). Gwiazdorskim obsadom obu tych produkcji udało się jednak przyciągnąć do kin publikę niezależnie od siebie i przy podobnych kosztach produkcji zarobiły niemalże tyle samo pieniędzy. A później zostały jednakowo zapomniane…
Lustereczko, przyznaj przecie, że żadna z tych Śnieżek nie jest najpiękniejsza na świecie. Ale przynajmniej wypuszczone w ciągu dwóch miesięcy filmy prezentują zdecydowanie odmienne spojrzenie na znaną baśń. Jeden to widowiskowy blockbuster z elementami akcji za dużą kasę, podczas gdy drugi reprezentuje bardziej klasyczną wersję wydarzeń ubranych w wyjątkowo kolorowe ciuszki. Jeden doczekał się prequelo-sequela (ano!), a drugi otrzymał nominację do Oscara za kostiumy. Oba wypadły przy tym równie przeciętnie w kwestii finansów oraz krytyki i każdy ma tyle samo plusów, co minusów. Zatem remis.
Nawet jeśli pozornie każdy z tych filmów oparty został na innej książce i dotyczy innego rozdziału z życia słynnego reżysera – w Hitchcocku obserwujemy go w trakcie prac nad Psychozą, a w The Girl (tytuł oryginalny) zajęty jest on Ptakami – to nie ma przypadku w ich zbliżonej premierze. To drugie dzieło jest przy tym produkcją telewizyjną, która zadebiutowała na małym ekranie tuż przez swoim kinowym konkurentem. Ale i tak przegrało z nim sromotnie na każdej płaszczyźnie, a dodatkowo spotkało się z naprawdę ostrą krytyką inscenizacji wydarzeń oraz postaci. Za największego przegranego można uznać wcielającego się w mistrza suspensu Toby’ego Jonesa, który kilka lat wcześniej również odczuł smak porażki, gdy jego portret Trumana Capote’a z Bez skrupułów zabiła starsza o rok wersja Philipa Seymoura Hoffmana w Capote. Auć!
W duchu kina akcji lat 80. postanowiono na przestrzeni czterech miesięcy dwukrotnie zaatakować Biały Dom. W obu przypadkach oryginalności nie było za grosz, ale zdecydowanie lepiej wypadło pierwsze uderzenie – i to pomimo faktu, że najważniejszy budynek Ameryki jest tam broniony przez… Szkota. Szybsza premiera, brak dłużyzn oraz o połowę mniejsze koszty produkcji zrobiły swoje i mimo ostrej krytyki to właśnie dzieło Antoine’a Fuqua doczekało się sequela oraz miejsca w sercu każdego fana staroszkolnej akcji. Niby niewiele, ale wersja Rolanda Emmericha już się tym poszczycić nie może…
Na koniec swoisty bonus. Oto w połowie lat 90. do kin wszedł thriller ekologiczny, luźno oparty na mającej miejsce dwie dekady wcześniej epidemii wirusa ebola w Afryce. Doborowa obsada i znane nazwiska stojące za kamerą pozwoliły zrobić z tej historii kasowy hit, jednocześnie uświadamiając publikę o istnieniu choroby. Mało jednak kto wie, iż Hollywood planowało w tym samym czasie inny, o wiele poważniejszy w wydźwięku i wierniejszy faktom film, który ostatecznie… nie powstał. Aczkolwiek wciąż krążą plotki o tym, że być może The Hot Zone trafi w końcu na duży ekran, to jednak w tym wypadku jego twórcy koncertowo przegrali wyścig z czasem oraz konkurencją. Ta wszak nigdy nie śpi.