Frankenstein (1931) & Narzeczona Frankensteina (1935)
Ogromny sukces Frankensteina, jak również innych horrorów wytwórni sprawił, że już cztery lata później powstała kontynuacja, Narzeczona Frankensteina, rozwijająca wątki z poprzedniego filmu i powiązana z nim na tyle silnie, że dziś można w zasadzie oglądać oba jednym ciągiem. Za kamerą ponownie stanął James Whale, przed nią znów Colin Clive jako Henry i oczywiście Boris Karloff, któremu tym razem towarzyszyła Elsa Lanchester w podwójnej roli — jako Mary Shelley oraz tytułowa narzeczona. Co ciekawe, sequel ignoruje dokręcony optymistyczny epilog Frankensteina, w którym Henry i Elizabeth „żyją długo i szczęśliwie”, rozpoczynając się dokładnie w momencie spalenia młyna.
Narzeczona Frankensteina to film wyraźnie dojrzalszy od poprzednika, w wielu miejscach aspirujący do bycia egzystencjalnym dramatem. Whale korzysta oczywiście ze sprawdzonych już środków wyrazu, jak imponująca scenografia czy niski klucz oświetleniowy, ale znacznie lepiej nad nimi panuje. Widać znaczny postęp w operowaniu planami, perspektywą kamery, montażem w funkcji dramaturgicznej oraz pojawiającą się (wreszcie!) muzyką skomponowaną przez legendarnego Franza Waxmana. Reżyser dużo lepiej panuje także nad wątkami filmu. Co prawda, kontynuacja porusza w zasadzie podobne tematy, co Frankenstein, jednakże w istotny sposób je rozwija. Henry jest zniechęcony poprzednimi wydarzeniami, ale to nie znaczy, że rezygnuje z eksperymentów. Za namową demonicznego doktora Pretoriusa i jego dziwacznych osiągnięć (celowo nie zdradzę, jakich, bo przyznaję, że mnie samego zaskoczyły) decyduje się na wskrzeszenie kolejnych zwłok. Whale wyraźnie jednak sugeruje, że nie jest to już zabawa w Boga, ale w szatana. Wspomniany Pretorius jawi się jako niebezpieczny szaleniec, który szantażem zmusza Frankensteina do współpracy w realizacji swoich ambicji.
Ciekawszy jest jednak wątek samego stworzenia. Chociaż nadal doświadcza ono mnóstwa przykrości ze strony ludzi, to w Narzeczonej… uczy się odróżniać dobro od zła i w końcu napotyka na swojej drodze kogoś życzliwego. Udaje mu się także poznać, czym jest przyjaźń, pomoc bliźniego, a także radość z tak prostych rzeczy jak muzyka, jedzenie czy nawet łyk alkoholu lub zapalenie cygara od czasu do czasu. Dodatkowo zaczyna się również posługiwać mową, co dało Borisowi Karloffowi możliwość jeszcze głębszego uczłowieczenia swojej postaci. Już w poprzednim filmie aktor dodał potworowi subtelnego charakteru, a w kontynuacji jego tragizm zaznacza się jeszcze wyraźniej. Monstrum staje się bardziej ludzkie, samotne i pragnące wyłącznie akceptacji, co nie może dojść do skutku w brutalnym świecie.
Uwagę zwracają także motywy chrześcijańskie pojawiające się w filmie — wielokrotnie widoczne są krzyże, zwłaszcza duży krucyfiks w scenie na cmentarzu, a w momencie schwytania przez mieszkańców miasteczka potwór przybiera pozę przypominającą ukrzyżowanego Chrystusa. Ponadto ostatnią potrawą spożywaną przez potwora podczas jego wizyty w domu pustelnika (chwilę wcześniej grającego na skrzypcach Ave Maria Franza Schuberta) są chleb i wino. W planach była także scena, w której monstrum miało podjąć próbę „uratowania” figury Jezusa i zdjęcie jej z cmentarnego krzyża, jednakże zgody na jej realizację nie wyrazili cenzorzy. Ten sam los spotkał także kilka kwestii Henry’ego porównujących go do Boga — tak jak w przypadku poprzedniego filmu. Narzeczona Frankensteina padła ofiarą cenzorskich nożyc, podobnie jak utwór wcześniejszy. Zmniejszono liczbę morderstw, zarówno pokazanych na ekranie, jak i tych jedynie wspomnianych. Wycięto także kilka ujęć z obecnej w filmie klamry kompozycyjnej, w których Joseph Breen, naczelny cenzor Hollywood, dopatrzył się przesadnie wyeksponowanego biustu Elsy Lanchester grającej Mary Shelley. Jest to oczywiście znak czasów, ale jako ciekawostkę i dla osobistej oceny załączam kadr z aktorką w roli słynnej pisarki.
Narzeczona Frankensteina nie zapadła może w pamięci widzów na tyle głęboko, co poprzednik (poza ikoniczną fryzurą tytułowej bohaterki, inspirowaną wizerunkami egipskiej Nefertiti), ale pozostała jednym z najlepszych horrorów Universalu lat 30., według niektórych nawet przerastającym Frankensteina. Oba utwory regularnie pojawiają się na listach najwybitniejszych filmów grozy wszech czasów; zostały także wpisane na listę amerykańskiej Biblioteki Kongresu jako dzieła „kulturowo, historycznie lub estetycznie znaczące”. Ogromne sukcesy, zarówno artystyczne, jak i komercyjne obu filmów utorowały drogę następnym kontynuacjom, które jednak nie zostawiły w historii kinematografii takiego śladu jak nakręcone przez Whale’a losy Frankensteina i jego wyobcowanego, wrażliwego stworzenia.
korekta: Kornelia Farynowska