search
REKLAMA
Recenzje

TELEMANIAK. Kiedyś niezrozumiana komedia, dzisiaj WIZJONERSKI thriller

Szymon Skowroński

25 października 2019

REKLAMA

Jim Carrey długo czekał na sukces, ale też mocno na niego pracował. Pierwsze kroki w showbiznesie stawiał jeszcze na początku lat osiemdziesiątych. Grywał epizody i ogony, pojawił się w kilku filmach Clinta Eastwooda, występował w programach komediowych, aż w końcu w 1994 do kin weszły trzy filmy, gdzie zagrał główne role – Głupi i głupszy, Maska i Ace Ventura: Psi detektyw. Z dnia na dzień stał się ulubionym komikiem Ameryki. Jego persona rozsadzała ekran charyzmą. Połączenie klasycznego slapsticku – komedii cielesnej – z nadnaturalną wręcz ekspresją twarzy, która sprawiała wrażenie gumowej, okazało się być strzałem w dziesiątkę. Szybko pojawiły się kolejne propozycje, a w 1996 roku aktor podpisał czek na dwadzieścia milionów dolarów za występ w Telemaniaku. Legenda głosi, że podczas negocjacji menedżerowie i prawnicy Carreya mieli na jego polecenie nosić stroje rodem z Ace Ventury, żeby zachować odpowiednią perspektywę i wczuć się w nastrój chwili. Mimo olbrzymiej gaży zgarniętej przez Carreya film okazał się być jedną z pierwszych porażek w jego karierze – przynajmniej tak sądzili ówcześni krytycy.

W box office obraz poradził sobie nieźle, natomiast chyba nikomu nie przypadł do gustu specyficzny klimat zaprezentowany na ekranie. Zawieszony gdzieś między groteską a rasowym thrillerem Telemaniak nie był w żadnym wypadku tym, czego od Carreya oczekiwali widzowie – kolejną brawurową, odprężającą, wręcz odmóżdżającą komedią. Był czymś więcej, w dodatku zmuszał do myślenia i refleksji. Oglądany po latach okazuje się być błyskotliwym gatunkowym miksem, a jego przesłanie wydaje się bardziej aktualne i frapujące niż w dniu premiery. Wyjściowy punkt fabuły nawiązuje w pewnym stopniu do klasycznej komedii kumpelskiej, czyli buddy movie. Mamy więc Matthew Brodericka o poczciwym, przyjaznym spojrzeniu, wprowadzającego się do nowego mieszkania po rozstaniu z ukochaną. Czego potrzebuje w mieszkaniu trzydziestoparoletni kawaler oprócz łóżka, kilku mebli i sprzętów kuchennych? Oczywiście – telewizji kablowej, oferującej całodobowy strumień informacji, rozrywki, dramatu, komedii, promocji, zastępujących relacje międzyludzkie. Broderick zamawia pakiet TV. Po kilku dniach w jego apartamencie pojawia się tytułowy cable guy – koleś od kablówki, czyli Jim Carrey, z wysuniętą dolną szczęką, wadą wymowy i obezwładniającą osobowością. Od razu widać, że chodzi mu o coś więcej niż wykonanie prostej usługi podłączenia telewizji. Mężczyźni wkrótce zaprzyjaźniają się, trochę wbrew woli Brodericka. Gość od kablówki okazuje się jednak być świetnym kompanem, pomocnym, uczynnym i gotowym do spełnienia każdej prośby. Ba – gotowym do spełnienia jej, zanim ta w ogóle zostanie wypowiedziana. Zaczyna robić się dziwnie…

Można podejrzewać, że ówczesna widownia spodziewała się nieco innego obrotu wydarzeń. Przyjaźń sympatycznego faceta próbującego odzyskać dziewczynę z nieco dziwnym, ale dobrodusznym gościem od kablówki powinna przerodzić się w bromance, podsumowany symbolicznymi zaręczynami, afirmacją braterskiej miłości, może taką na miarę Kac Vegas, gdzie ślub ślubem, ale męska przyjaźń i solidarność okazują się być wartością najwyższą. Do połowy Telemaniak zmierza w te rejony, by w zwrocie akcji skutecznie zdeptać oczekiwania. Im dalej w film, tym mniej komfortowo. Zachowanie Carreya przestaje być urocze, a zaczyna przejawiać tendencje psychopatyczne. I choć wszystko wskazuje na to, że z kumpelskiej komedii przesiedliśmy się do thrillera o prześladowcy i jego ofierze, to do końca pozostaje nadzieja, że tytułowy bohater nawróci się, zrozumie swój błąd, wszystko zostanie mu wybaczone i w ogóle cała sprawa zostanie potraktowana jako dobry żart. Gdy zbliża się finał, śmiech zostaje wyparty przez autentyczne napięcie i oczekiwanie na rozwiązanie tej intrygi…

Scenariusz tego dziwacznego filmu oficjalnie napisał niejaki Lou Holtz Jr., natomiast nieoficjalnie wiadomo, że sporo poprawek i pomysłów dodał niewymieniony w napisach Judd Apatow. Jeśli wierzyć sekcji ciekawostek na imdb.com, scenariusz Holtza był głupawą komedią, natomiast poprawki Apatowa wydobyły z niego głębię i charakter. Za kamerą stanął Ben Stiller, który okazał się być zaskakująco sprawnym reżyserem. Jak wspomniano, film zręcznie łączy dwa gatunki, które nieczęsto chcą ze sobą współpracować. Stiller dobrze rozłożył akcenty dramaturgiczne i dobrze poprowadził Carreya. Jego bohater jest od początku do końca dziwaczny, ale budzi sympatię. Gdy więc z roli natarczywego przyjaciela przechodzi do klasycznego psychola, wypada bardzo wiarygodnie. Broderick i drugi plan stanowią raczej wsparcie dla Carreya, który niepodzielnie rządzi ekranem. Ale trzeba przyznać, ze jest to drugi plan całkiem imponująco zaludniony: mamy Jacka Blacka, jeszcze przed największymi sukcesami, mamy Leslie Mann, mamy Owena „Wow” Wilsona, mamy weteranów Diane Baker i George’a Segala. Mamy też dwa genialne cameo – Bena Stillera oraz Erica Robertsa.

REKLAMA