Filmy SCIENCE FICTION, które pokazują koniec świata
Ludzie tak wiele by nie myśleli o końcu świata ani nie kręcili o nim filmów, gdyby nie byli świadomi własnej skończoności. Skoro jednak są, to potrzebują jakoś przeanalizować, czym owa zagłada w istocie jest i jak sobie z nią poradzić, skoro jest nieunikniona. Religia zapewnia średnio radosne pocieszenie, a tym bardziej rozrywkę. Racjonalizujące się współcześnie społeczeństwo sięgnęło więc po wspomaganą zaawansowaną techniką sztukę i zaczęło wizualizować sobie końce świata na wszystkie sposoby, jakie tylko stworzyć jest zdolna wyobraźnia. Owa sztuka filmowa sprawdza się znakomicie, albo coraz lepiej, bo nareszcie człowiek dysponuje narzędziami. Gatunek science fiction znakomicie się scalił z klimatami postapokaliptycznymi, chociaż rozumie, że dla niektórych opisywanie końca świata w filmie to zbyt mało jak na fantastykę naukową. Wszystko jednak zależy od tego, jak zgodnie z zasadami racjonalnego rozumu zostaną zaprezentowane przesłanki do zniszczenia ludzkiej cywilizacji. A właśnie, należałoby dokonać ważnego rozróżnienia. Koniec świata to koniec ludzkiej cywilizacji czy może koniec życia na Ziemi, a może jakiś kolaps wszechświata? Coś mi się wydaje, że koniec świata jest utożsamiany głównie z końcem naszej cywilizacji, a nawet dokładnie zanikiem ciepłej wody w kranie oraz brakiem prądu w gniazdkach.
„Królestwo Planety Małp”, 2024, reż. Wes Ball
Dla niedobitków ludzi w tej najnowszej części serii apokalipsa wciąż się nie skończyła. Walczą o przetrwanie, a większe szanse na zbudowanie cywilizacji mają małpy, no chyba że uda się plan Mae. Królestwo Planety Małp jest przykładem filmu wchodzącego w skład całego cyklu produkcji science fiction o końcu ludzkiej cywilizacji, czyli w naszym pojęciu naszego świata, a nie zniszczeniu planety Ziemia. Ziemia ma się dobrze bez nas. To ludzie przecież wymyślili wirusa, który odebrał im najpierw mowę, a potem sprowadził cały ludzki gatunek do poziomu zwierzęcia. Małpy zaś w naturalny sposób uzyskały autonomię oraz ewolucyjną dominację.
„Ludzkie dzieci”, 2006, reż. Alfonso Cuarón
Mniej więcej w tej tematyce Machulski nakręcił kiedyś Seksmisję. Koniec świata może więc przyjść dość spokojnie, płynnie rzec można. W Seksmisji oczywiście było nieco inaczej, bo wybuchła bomba, a potem przestali się rodzić chłopcy. W Ludzkich dzieciach za to nic nie wybuchło, natomiast przestali się rodzić wszyscy. W pierwszych latach zmiany mogą jeszcze nie być widoczne. Po kilkunastu już wszystko zaczyna się rozpadać. Alfonso Cuarón pokazał ten fizyczny i emocjonalny rozpad krok po kroku. Globalna i niezaspokojona chęć posiadania dzieci doprowadziła ludzkość do zniszczenia moralnego. Pojawienie się jednego dziecka niczego nie zmieniło.
„Pojutrze”, 2004, reż. Roland Emmerich
Niewiele sympatii łączy mnie z Rolandem Emmerichem. Jego wizja science fiction jest bardziej fantasy niż science. Niemniej mam wielki sentyment do Pojutrze, bo przynajmniej dobrze udaje naukowość. Ma poza tym w sobie wciągającą magię wyczekiwania na nadejście końca, ową przygodowość zaprezentowaną bez patosu, jako drogę do nieuniknionej zmiany. Koniec świata w tej perspektywie jest nowym otwarciem w historii ludzkości – tej społecznej i politycznej. Zwróćcie uwagę, jak przedstawiony jest Meksyk.
„Zapowiedź”, 2009, reż. Alex Proyas
Wydaje mi się, że przy jakiejś okazji już narzekałem na zmarnowany potencjał filmu. Początek jest świetny. Widz odkrywa te wszystkie znaki, tajemnice, napięcie, ludzi śledzących rodzinę Koestlerów, osobliwe kamyki itp. Nie sposób się domyślić, że tu chodzi o jakąś apokalipsę. Wręcz boską karę za to, co robimy naszej planecie. I to jest wielka zaleta filmu, że się nie można domyślić. Cały problem wyjaśnia się na końcu, gdy okazuje się, że zaawansowana cywilizacja kosmitów zadała sobie chociaż tyle trudu, żeby uratować próbkę ludzkiego gatunku w postaci dzieci, bo Ziemia już nie ma szans.
„Terminator”, 1984 i 1991, reż. James Cameron
Legenda z bardzo oczywistym miejscem w tym zestawieniu. Bardzo realistycznie też przedstawiona, jeśli chodzi o pomysł zagłady spowodowanej przez AI. Wielokrotnie potem kopiowana w setkach filmów fantastyczno-naukowych. A Cameronowi, żeby stworzyć taką legendę po raz pierwszy, wystarczyło 6,5 miliona dolarów. Oczywiście androidy o sprawności T-800 i T-1000 to czysta fantastyka. Terminator zawstydził świat amerykańskiego filmu. Wystarczyło, że był kręcony w garażu, niemal w ukryciu, czasami na ulicach bez wymaganych zezwoleń. To było takie niezależne Hollywood, które dzisiaj zarówno Cameron jak i Schwarzenegger wspominają z sentymentem.
„12 małp”, 1995, reż. Terry Gilliam
Pandemii już z nami nie ma. Pozostały jednak bardzo świeże wspomnienia. COVID nie był aż tak groźny, co strach przed nim. Pierwszy raz umierałem ze strachu. Czwarty nie miał już dla mnie znaczenia. W filmie Gilliama Ziemi dał odetchnąć dopiero wirus rozprzestrzeniony przez dr. Petersa (David Morse). Nam również, w o wiele mniej drastyczny sposób, pandemia dała szansę złapać oddech, na krótko jednak. Szacuje się, że na COVID zmarło około 7 milionów ludzi. To zbyt mało, żebyśmy jako gatunek byli w najmniejszym stopniu zagrożeni, nie mówiąc już o globalnych zmianach społecznych. Potrzebna by była zagłada może z 70 procent nas. Gdy rząd nałożył ograniczenia w przemieszczaniu się, na ulicach zmniejszył się ruch samochodowy, w miastach zapanowała cisza, spadł poziom zanieczyszczeń, a zwierzęta momentalnie zbliżyły się do naszych siedlisk. Regularnie widywałem sarny na swoim osiedlu. Czułem, że odpoczywam. Przypomina mi się ten symboliczny pochód zwierząt w 12 małpach – słonie i żyrafy biegające po ulicy, flamingi latające między wieżowcami i ludzie, jeszcze nieświadomi, co ich w najbliższych miesiącach czeka. Izolacja była jednym z lepszych doświadczeń w moim życiu, a potem dopadł mnie COVID – biologiczna cena za życie w środowisku pełnym niewidocznych zarazków. Nie będę oceniał, czy mój COVID był dobry, czy zły. Był niewygodny, bolesny i powodujący strach. Tak to ujmę, i być może konieczny, żeby zrozumieć, czym jest w istocie pandemia. Jej przeżycie nie polega na ucieczce od patogenu, chowaniu się w domu, posuniętej do granic paranoi w unikaniu innych, lecz na racjonalnym zachowaniu i całkiem prawdopodobnym zetknięciu się z wirusem oraz zachorowaniem i przetrwaniem go.
„Dzień zagłady”, 1998, reż. Mimi Leder
Rozegranie suspensu przypomina trochę Emmericha, ale aż tak wzniośle na szczęście nie jest. Nieraz wracam do tej produkcji i się przy niej nie męczę. Wytrzymują nawet mistrza sztampowości w filmach katastroficznych, czyli amerykańskiego prezydenta. Co zaś do zagłady, to akurat ta jest globalna. Nie upada tylko ludzka cywilizacja, lecz zagładzie może ulec cały ekosystem planety. Nie byłoby to jednak ani wychowawcze, ani rozrywkowe, gdyby grupa heroicznych postaci nie przeciwstawiła się meteorytowi. Tak po amerykańsku, czyli na pełnej petardzie, tylko zamiast konia użyli statku kosmicznego.
„Mitchellowie kontra maszyny”, 2021, reż. Michael Rianda
Animacja pozostająca ciągle w tle serii o Gru i Minionkach. Wspominam o niej, bo jest warta uwagi. Ludzka cywilizacja w tej wersji apokalipsy skończy się z powodu RACJONALNEJ decyzji sztucznej inteligencji. Uzna nas ona za element zagrażający porządkowi cywilizacji, więc nas spróbuje wyłączyć z procesu decyzyjnego. Dla naszego dobra oczywiście. Temat w sumie w kinie science fiction oklepany, lecz dzięki niesamowitej dawce humoru, którą niesie ze sobą rodzina Mitchellów nawet w tak mrocznej godzinie, tak sztampowa zagłada ludzkości staje się naprawdę ciekawa.
„Epidemia strachu”, 2011, reż. Steven Soderbergh
Często wyobrażamy sobie, że ludzkość zostanie zniszczona przez śmiercionośnego wirusa. W rzeczywistości jednak, o ile nie jest on celowo stworzoną bronią biologiczną, nie ma dużego prawdopodobieństwa, że zniszczy naszą cywilizację. Wirusom nie zależy na masowym wykańczaniu żywicieli, lecz na transferowaniu się między nimi i mnożeniu. Oczywiście wiele jednostek umiera, ale nie jest to masowe. W Epidemii strachu oczywiście zgoła inaczej to przedstawiono ze względów dramatycznych, ale w rzeczywistości żadna epidemia, którą do tej pory przeszła ludzkość, nie zagroziła istnieniu nas jako gatunku. Nie umarły miliardy, i to jest najważniejsze. Tak więc co rozprzestrzenia się szybciej niż wirus – panika. Ona ma większe szanse naruszyć podstawy naszej cywilizacji, nim nawet najbardziej śmiercionośny wirus postawi wszystko na jedną kartę.
„Trzy kroki od siebie”, 2019, reż. Justin Baldoni
A na koniec film o zupełnie innym końcu świata, który jest równie ważny, co ten nas otaczający, a nie będący nami. Trzy kroki od siebie jest filmem, który zawiera i elementy fikcji, bo traktuje o marzeniach bohaterów, które się nigdy nie spełnią, i elementy science, bo bardzo szczegółowo traktuje opisy leczenia i stanu chorych na mukowiscydozę. Dla bohaterów ich zamknięte w szpitalnych ścianach życie to jak koniec świata, apokalipsa, przed którą próbują się bronić. Polecam więc wam ten film jako inne ujęcie kina opowiadającego o końcu świata, który ma największe szanse w postaci choroby do każdego z nas przyjść.