12 MAŁP. Analiza dzieła Terry’ego Gilliama
Terry Gilliam lubi zaskakiwać. Jego wizualnie oszałamiające filmowe spektakle nie wszystkim muszą się podobać, ale nie ma chyba takiego, który odmówiłby mu kreatywności i smaku do surrealistycznych obrazów rodem ze snu paranoika. Jego kinematograficzne feerie wahające się od tak skrajnych dokonań jak “Przygody barona Munchausena” do na poły komercyjnego “Fisher Kinga”, od orwellowskiego “Brazil” po narkotyczne wizje “Las Vegas Parano” powodują u widza wielobarwny oczopląs, a czasem poważne zwątpienie w psychiczne zdrowie twórcy.
Nie dziwi więc fakt, że zaczynał jako filar ponadczasowej grupy Monty Pythona. Tym bardziej, po tym znanym z zacięcia do błądzenia po sferze niewygodnie balansującej na granicy równowagi psychicznej człowieka twórcy, nie spodziewalibyśmy się merkantylnej produkcji z gatunku science fiction, za jaki powszechnie uważane jest “12 małp”. Pierwsze zetknięcie z tym nietypowym wydawałoby się obrazem Gilliama pozostawia w pamięci pewne zdziwienie charakterem filmu i tematyką, z jaką starł się reżyser: apokalipsa, zagłada rodzaju ludzkiego, śmiertelny wirus i podróże w czasie. Na pierwszy rzut oka wygląda to na postępujący po “Fisher Kingu” proces komercjalizacji twórczości Pythona. Skłamałbym, gdybym nie przyznał, że sam odebrałem “12 małp” w podobny sposób, kiedy kilkanaście lat temu pierwszy raz zasiadłem na sali kinowej. Dzieło Gilliama wydało mi się wówczas bardzo sprawną, kunsztowną fabularnie, ale tylko rozrywką. Powtórzony po latach jednak, odkrył niuanse, które zwykle pomija się lub szybko zapomina po pierwszym obejrzeniu.
Jest rok 2035, ludzkość zeszła do podziemi po katastrofalnym w skutkach terrorystycznym ataku Armii 12 Małp, która rozprzestrzeniła na powierzchni śmiertelnego wirusa doprowadzającego do zagłady 99% populacji. Niedobitki żyją jak szczury w kanałach, a system penitencjarny wysyła krnąbrnych więźniów zwanych “ochotnikami” w celu zbadania pozostałości życia na powierzchni ziemi, którą rządzą obecnie, jak przed milionami lat, zwierzęta. James Cole (Bruce Willis) jest jednym z “ochotników” padających ofiarą kolejnego programu naukowego, który ma na celu ponowne zaludnienie Ziemi. Technologia przyszłości pozwala bowiem podróżować w czasie, a zadaniem Cole’a jest odnalezienie czystej formy wirusa w przeszłości, w roku 1996, kiedy zaraza zaczęła zbierać swoje żniwo. Odnaleziony wirus pozwoli na sporządzenie szczepionki. Cole przypadkowo ląduje jednak w roku 1990…
Prawda, że idealny punkt wyjścia dla sprawnego filmu s-f? Sensacyjna intryga, czasowe paradoksy i ścigany demonami przeszłości (przyszłości?) Bruce Willis. To pierwszy moment, w którym Gilliam porozumiewawczo mruga do widza okiem, wykorzystując przyzwyczajenie szerokiej publiczności do konwencji gatunku s-f i dyktowany umysłowym lenistwem brak chęci zgłębienia fabularnej i znaczeniowej warstwy oglądanych obrazów. Przyjrzyjmy się im zatem bliżej.
Sen
Centralnym elementem, dookoła którego rozwija się akcja, jest sen z przeszłości, scena z dzieciństwa Cole’a, która na zawsze utkwiła w jego pamięci i którą Gilliam – reżyser otwiera film. Scena ta rozpoczyna się zbliżeniem na oczy kilkuletniego chłopca, którymi to po chwili widzimy upadającego w holu lotniska długowłosego mężczyznę ubranego w hawajską koszulę. Nad mężczyzną klęczy zrozpaczona kobieta w czerwonej sukience. Scenę tę oglądamy z punktu widzenia chłopca, stojącego kilka metrów za nimi. Po tej sekwencji widzimy Cole’a budzącego się w przyszłości (2035); jest więźniem z szóstą klasą socjalizacji. Sen bohatera odgrywa tu rolę niezwykle istotną, bo powtórzy się jeszcze kilkukrotnie podczas całego przebiegu fabuły, za każdym razem odkrywając przed nami coraz więcej szczegółów.
Rok 2035
Cole zostaje wybrany “na ochotnika” do wyjścia na powierzchnię, gdzie zaraza wciąż szaleje, a zwierzęta rządzą światem. Jego celem jest zebranie próbek do badań laboratoryjnych. Po zakończonej sukcesem misji Cole staje przed komisją i dowiaduje się, że jeżeli zdecyduje się wziąć udział w kolejnym etapie eksperymentu, otrzyma nagrodę w postaci darowania wyroku. Tym razem mają go jednak wysłać blisko 40 lat w przeszłość (1996), aby zdobył pierwotną formę śmiertelnego wirusa. Niestety, wehikuł czasu jest niedoskonały…
Rok 1990
Dzięki błędowi maszyny James Cole cofa się do roku 1990, zostaje wzięty za szaleńca i umieszczony najpierw w areszcie (w którym dochodzi do jego pierwszego spotkania z doktor Kathryn Reilly, zagraną przez Madeleine Stowe), a później w zakładzie dla umysłowo chorych. Jeszcze w areszcie jeden z funkcjonariuszy wspomina, że policjanci zatrzymali Cole’a paradującego w foliowym płaszczu przeciwdeszczowym i bredzącego o wirusie. Czy jego zabawne ubranie czegoś aby nie przypomina?
Przed przyjęciem na oddział jesteśmy świadkami kolejnego “zbiegu okoliczności”: szpitalna procedura “higieniczna” (prysznic) do złudzenia przypomina tę z odległego 2035 roku, kiedy to Cole powraca z udanej misji. W obu sytuacjach bierze udział dwóch strażników; podobne jest nawet ułożenie rąk Jamesa. Kolejny przypadek?
W trakcie pobytu na oddziale Cole poznaje Jeffreya Goinsa (nominowany do Oscara Brad Pitt), który później umożliwi mu ucieczkę ze szpitala. Staje również przed komisją lekarską. Tu kolejna zaskakująca konkluzja: komisja lekarska swoim charakterem i podejściem do pacjenta do złudzenia przypomina komisję dyscyplinarną z roku 2035. Nie ma wątpliwości, że wyjąwszy groteskowy futurystyczny sztafaż i przebrania, jest to niemal identyczne gremium. Zgadza się liczba osób (sześć) i skład (w obu jedna kobieta i pięciu mężczyzn). Zwracają również uwagę quasi-lekarskie fartuchy członków komisji z roku 2035.
Również szpitalni strażnicy z obu “czasów” zachowują się jak bliźnięta, a zgadza się nawet ich rasa i ustawienie. Dlaczego?
Jeffrey (jedna z najlepszych ról w dorobku Brada Pitta), ekscentryczny bardziej niż szalony syn genialnego ojca, dr. Goinsa (Christopher Plummer) jest katalizatorem kluczowych (dosłownie i w przenośni) wydarzeń na oddziale. On umożliwia Cole’owi ucieczkę, dostarczając klucz do drzwi i odwracając uwagę strażników. Ucieczka jednak kończy się niepowodzeniem, a James, unieruchomiony łańcuchami i oszołomiony środkami uspokajającymi, ląduje w izolatce. W izolatce również się budzi, tyle że już w roku 2035…
Ale zanim do tego dojdzie, mają miejsce dwa znaczące wydarzenia, które warto tu przytoczyć, bo będą miały zasadnicze znaczenie dla odczytania podtekstu, który Gilliam stara się widzowi przemycić. Cole po ucieczce z oddziału trafia do holu windowego strzeżonego przez zaczytanego w tabloidzie (na okładce fotografia dziecka – nietoperza) policjanta, który wskazuje mu odpowiednią windę (jedna z nich jest zepsuta). Kiedy Cole spogląda na niego po raz pierwszy, kamera pokazuje nam człowieka łudząco podobnego do strażnika więziennego z roku 2035; kiedy patrzy na niego po raz drugi, jest to już zupełnie inna osoba.
Wysiadając z windy bohater trafia do gabinetu, w którym jeden z pacjentów poddawany jest tomografii komputerowej. Nic zaskakującego w szpitalu, ale jednak dla Cole’a widok ten okaże się nad wyraz znaczący, do czego wrócę za chwilę.
Rok 2035
James, niejako znikając z roku 1990, budzi się w izolatce 45 lat później, gdzie ponownie trafia przed oblicze komisji, dokonującej oceny jego działań w ramach przydzielonego zadania. Wychodzi wówczas na jaw, że zamiast w roku 1996, kiedy epidemia wybuchła, wylądował sześć lat wcześniej, przez co nie był w stanie tego zadania wykonać. Komisja decyduje się wysłać go w przeszłość po raz kolejny. W tym momencie, jedyny raz w czasie całego seansu, Gilliam pokazuje proces przygotowania i wysyłki sondy czasowej. Proces ten, oczyszczony z futurystycznej otoczki, wygląda ni mniej, ni więcej, tylko jak… zabieg tomografii komputerowej (szczególną uwagę zwraca kolorystyka).
Rok 1996
Cole ponownie trafia na doktor Reilly sześć lat po wydarzeniach w szpitalu psychiatrycznym – zaczaja się na nią w pobliżu uniwersytetu, kiedy wraca ona z wykładu na temat syndromu Kasandry (wieszczenie zagłady ludzkości) i promocji swojej nowej książki. Przekonany o tym, że Armia 12 Małp dowodzona przez Jeffreya Goinsa jest odpowiedzialna za rozprzestrzenienie śmiertelnego wirusa, udaje się na przyjęcie zorganizowane przez ojca Jeffreya, wirusologa – noblistę, skąd zostaje wyrzucony przez strażników po awanturze z młodym Goinsem. Podczas ucieczki Cole ponownie znika.
Rok 2035
Jest to ostatni powrót Jamesa do rzeczywistości roku 2035 i ostatnie spotkanie z komisją, która pierwotnie nieprzekonana co do stabilności psychicznej Cole’a, decyduje jednak o wysłaniu go na ostatni etap misji ratującej ludzkość przed zagładą.
Konkurujące rzeczywistości
Już na tym etapie wnioski z analizy śladów pozostawionych widzowi przez Gilliama wydają się jednoznaczne. Trochę za dużo tu zbiegów okoliczności.
[quote]Konkluzja może być tylko jedna: nie ma mowy o żadnych podróżach w czasie.[/quote]
Wydarzenia roku 2035 są w całości wytworem imaginacji chorego psychicznie Jamesa Cole’a, a “12 małp” nie jest filmem sci-fi, ale precyzyjnie dopracowanym fabularnie studium szaleństwa. Już początkowe sceny przynoszą wskazówkę, że otoczenie bohatera nie jest rzeczywistością, ale majaczeniem chorego umysłu. Przytoczony w pierwszych akapitach sen jest w istocie komunikatem do widza, że bohater porusza się w nieistniejącej rzeczywistości. Również noszony przez Cole’a foliowy płaszcz, scena mycia pod prysznicem, komisja lekarska, łudzące podobieństwo między sondą czasową i zabiegiem tomografii i inne zdarzenia (nie wymieniam tu wszystkich) są zostawianymi przez Gilliama poszlakami, że w umyśle Jamesa fakty, przedmioty i osoby, które zna ze swojego otoczenia, stają się elementami wykorzystywanymi do ułożenia swojej alternatywnej rzeczywistości; rzeczywistości chorego umysłu.
Jest zresztą takich projekcji w filmie znacznie więcej. I nie są to jedyne fakty, które za tym przemawiają. Kathryn Reilly kilkukrotnie przy różnych okazjach daje Cole’owi (zresztą nie tylko jemu) do zrozumienia, że spotkała go wcześniej. Dzieje się to już w ich pierwszej wspólnej scenie w areszcie (później na posiedzeniu komisji lekarskiej i w kinie podczas ucieczki). Może po prostu w przeszłości był już jej pacjentem, a może ona sama jest wytworem jego imaginacji? Da się oczywiście w rzeczywistości Cole’a odnaleźć pewną logikę i konsekwencję, ale jest to logika pokrętna, mieszająca kolejność, czas i porządek, zgodnie z aktualną potrzebą zainfekowanego chorobą mózgu.