Niektóre filmy są jak wino i zyskują z wiekiem. Kino SF jest w tej mierze specyficzne, ponieważ stara się przewidywać przyszłość i przez to… zdaje się wykraczać poza swoje czasy. Co ciekawe, największe filmy science fiction wcale nie stały się kultowe poprzez wydestylowany odbiór kinowy, a dorobiły się tego statusu na przestrzeni lat – czy to w obrocie telewizyjnym, czy to na VHS, a później CD/DVD. Obroniły się same w sobie, ponieważ są świetnymi filmami, które ogląda się dobrze w każdych warunkach. Były też na swój sposób przełomowe. Ze względu na wiek większość klasyków kina science fiction, czy też szeroko pojmowanego fantasy, nie widziałem w kinie. Nie czuję się z tego powodu widzem, który nie mógł czerpać pełni wrażeń z wielu kultowych filmów. Oczywiście żałuję, że nie dane mi było z nimi obcować na dużym ekranie, ale śmiem twierdzić, że eskapistycznie czerpię z nich pełnymi, emocjonalnymi garściami i to niezgorzej od tych widzów, którzy mieli szansę widzieć je w dniu premiery w kinie. Wybrałem w tym artykule produkcje SF, które są właśnie jak to dobre wino – z upływem czasu stają się tylko lepsze. Jakie tytuły się w nim znalazły? Co powoduje, że są wyjątkowe?
Film Roberta Zemeckisa jest jednym z największych fenomenów popkulturowych w historii. To chyba najlepszy przykład produkcji, którą można określić terminem KULTOWA. Sukces BTTF jest źródłem synergii wszystkich jego elementów konstrukcyjnych – wizualnych, audialnych, fabularnych i castingowych. Dobre rzemiosło nie dałoby jednak efektu, gdyby nie to, że Powrót do przyszłości to przede wszystkim szalenie zabawna, emocjonująca i dobra zabawa, która trafia do każdego odbiorcy i pokolenia – zarówno do widzów, którzy oglądali ją w kinach, jak i współczesnej młodzieży. W mojej opinii to fenomen, który wykracza nawet ponad osiągnięcia takich marek i franczyz jak Gwiezdne wojny. To ryzykowne stwierdzenie, ponieważ SW są najbardziej popularną i gigantyczną marką marketingową wywodzącą się z kina. Jednak jako franczyza zostały mocno wyeksploatowane. Obecnie istnieje spore grono krytyków wielu ich produkcji. Natomiast do Powrotu do przyszłości… mało kto się „przyczepia”. Zamknięta trylogia działa do dziś idealnie. I to nawet jeżeli jest już wiadome, że podróżowanie w czasie – jeżeli mogłoby istnieć – nie wyglądałoby w ten sposób, jak to jest tu przedstawione. Film Roberta Zemeckisa zwyczajnie się nie starzeje, co wynika z bardzo dobrze przemyślanej, bo oszczędnej dawki efektów specjalnych i idealnego doboru gadżetów. DeLorean, deskorolka, stroje bohaterów zgrały się w zbiorowej podświadomości z ikonografią filmu i stały się czymś więcej niż zwykłymi dekoracjami. Zwłaszcza wybór bardzo futurystycznego na poziomie designu samochodu, który staje się wehikułem czasu zaprojektowanym przez doktora Browna, był niesamowitym strzałem w 10. Co ciekawe, początkowo DeLorean nie miał być głównym „aktorem” widowiska. Genialnym zabiegiem było też przeniesienie Marty’ego McFlya do przeszłości, gdzie dzieje się większość akcji filmu. Dzięki wizualnemu klimatowi retro umowność tego filmu jest kupowana przez widzów za każdym razem. Dlatego zupełnie inne kwestie dotyczą już kontynuacji, która rozpala wyobraźnie fanów, ale dzieje się to na innym poziomie dyskursu, polegającym na rozwiązywaniu tego, co twórcom udało się przewidzieć w przyszłości, a czego nie. Nie dziwota, że do Back to the Future nawiązują kolejni twórcy kina, składając mu niewątpliwy hołd – najnowszy Flash, Avengers: Endgame, Ready Player One, Rick i Morty to tylko pierwsze z brzegu produkcje, które w jawny sposób kłaniają się filmom Zemeckisa.
O tej produkcji pisałem już wielokrotnie, jednak niewybaczalnym grzechem byłoby pominąć Łowcę androidów w zestawieniu filmów, które zyskują wraz z czasem. Dlaczego? Bo to podręcznikowy przykład takiej właśnie produkcji. 41 lat temu nikt nie wiedział, że historia science fiction na zawsze się zmieniła. Widzowie i krytycy zobaczyli rzeczy, w które wcześniej by nie uwierzyli, dotknęli geniuszu. Co ciekawe, nie od razu się na nim poznali. Film okazał się klapą finansową. Został dopiero doceniony po latach, w końcu stał się ponadczasowym arcydziełem, kamieniem milowym, który kocham bezgranicznie. Retrofuturystyczna atmosfera, wizjonerski, niepowtarzalny klimat, wspaniałe aktorstwo, głębia dyskusji o istocie człowieczeństwa i niesamowita historia – tym wszystkim stoi Blade Runner. Zresztą, podobnie jest z kontynuacją, która na poziomie finansowym podzieliła losy pierwszej części. Cóż, może to też świadczy o tym, że niektóre produkcje nie są po prostu skierowane do masowej publiki? Mam tylko nadzieję, że w świecie, gdzie każda produkcja jest ściśle zaplanowaną inwestycją, nadal istnieje przestrzeń na takie wysokobudżetowe, a szalenie ambitne SF.
Śmiało można powiedzieć, że do 1968, kiedy to miał premierę, kino SF znajdowało się na peryferiach Hollywood. Było ledwie kilka (patrz niemieckie Metropolis Fritza Langa) naprawdę ambitnych filmów SF na świecie. O poważnych produkcjach tego gatunku, a nie kinie klasy B, mówimy właśnie po adaptacji prozy Clarke’a. Rewolucja, przełom – tymi słowami można określić Odyseję, nie wpadając zanadto w banał. Jeżeli do tego dodamy nowatorskie metody kręcenia i efekty, to mamy obraz tego, czym się stała dla kina. Jednak osobiście nie w tym upatruję największej siły tego filmu. Dla mnie to coraz bardziej aktualna, ukazana w 4 aktach opowieść o namiętnościach, granicy i kondycji człowieczeństwa zderzającej się symbolicznie ze swoim katem i sędzią, czyli ze sztuczną inteligencją. Jak się można spodziewać, ta… nie ma najlepszego zdania na nasz temat. To w ogóle szalenie aktualna problematyka w kontekście obecnego rozwoju AI. Może aktualniejsza dzisiaj niż wtedy. W każdej z tych 4 historii można odnaleźć coś innego. Mam świadomość, że Odyseja nie każdemu musi się podobać, bo nie jest to film efekciarski, ale raczej powolny, dający do myślenia. Na początku jego odbiór był bardzo mieszany, o czym świadczy tylko jedna statuetka Oscara na 13 nominacji. Podobno z premiery wyszło około 240 widzów, w tym Rock Hudson, który krzyczał, że to są jakieś bzdury. Z drugiej strony hipisi okrzyknęli go „swoim filmem”, nazwali psychodelicznym dziełem i głosili wszem wobec, że powinno się go oglądać na dragach. Podejrzewano, że sam Arthur C. Clarke był pod ich wpływem, tworząc tekst scenariusza. Wokół kultowego dzieła urosło wiele legend i mitów, ale zarzuca się mu też to, że jest… nudne. Cóż, film Kubricka odbiera się przede wszystkim emocjonalnie, chociaż uważam, że niesamowicie tu współgra warstwa wizualna, dźwiękowa i fabuła. Albo się go kocha, albo nienawidzi, bo jest to film trudny i niełatwy w zrozumieniu. Przez to wspaniały. A że starzeje się jak wino, wciąż jest obecny w kulturze, może świadczyć… pierwsza zapowiedź Barbie, którą będziemy mogli oglądać w kinach już z kilka dni.
Mój własny wróg to absolutnie niedoceniany film z 1985 roku, gdzie bardzo interesujący duet zafundowali Dennis Quaid i Louis Gossett Jr. Podczas premiery widzowie nie szturmowali kin, aby obejrzeć tę produkcję. Nawet wielu fanów SF jej nie widziało. Ja uważam, że warto i należy dać jej szansę, ponieważ rośnie wraz z upływem czasu. Broni się niemal intymnym klimatem, praktycznymi efektami, które się nie starzeją. Może i widać tu brak rozmachu. Cóż, budżet nie ten. To nie jest jednak efekciarska produkcja. Fabuła jest dosyć prosta i oparta na kształtowaniu relacji między przedstawicielami dwóch stron barykady. Trwa wojna ludzi z kosmitami. Po jednej z bitew człowiek trafia na nieznaną planetę z jednym z obcych. To naprawdę ciekawa niemal szekspirowska rozprawa o prawdziwej naturze przyjaźni ponad podziałami. W tamtych czasach, kiedy wyobraźnię rozpalały produkcje Gwiezdnych wojen, mało kto zwrócił uwagę na takie kameralne SF i zapomniane złoto, które dobrze się starzeje.
Film Carpentera broni się po latach na tyle dobrze, że decyzja o kręceniu remake’u sprzed kilku lat od początku wydawała się… absolutnie kuriozalna i niepotrzebna. Weryfikacja nadeszła szybko, bo The Thing z 2011 roku był po prostu porażką. Co ciekawe Coś z 1982 również nią było (przynajmniej na poziomie finansowym), jednak po kilku latach, podobnie jak Blade Runner, dorobiło się statusu arcydzieła i filmu kultowego. To z pewnością nie wydarzy się w przypadku produkcji z 2011. Dlaczego? Ponieważ ten klimat, klaustrofobiczna aura, przerażające monstrum z kosmosu działają w głównej mierze na poziomie tych elementów, które zwyczajnie się nie starzeją, a nawet zyskują po latach – nadrealizmu efektów specjalnych i dekoracji. To jest coś niepowtarzalnego, wyjątkowego. Do tego dochodzi wyjątkowo niepokojąca muzyka Morricone, świetna obsada i mamy przepis na doskonałą produkcję, która tylko zyskuje.
Scenariusz obcego był wielokrotnie odrzucany przez wytwórnie. Dopiero kiedy Gwiezdne wojny weszły do kin i zdominowały cały rynek, wytwórnie zaczęły domagać się wszystkiego, co miało w sobie choćby zalążek science fiction. Nic nie dzieje się bez przyczyny: gdyby nie Star Wars być może nigdy nie poznalibyśmy Ósmego pasażera Nostromo. A pod względem klimatu, niejakiej dojrzałości (nie ma to brzmieć deprecjonująco dla filmów Lucasa) łączy je tylko kosmiczny klimat. Film Ridleya Scotta przerósł swoje czasy, odniósł też (co nie jest normą) wielki sukces. Zagryzło tu wszystko – klimat, tytuł, design monstrum i historia. Co ciekawe, pierwotna nazwa filmu to Star Beast. Dopiero pewnego późnego wieczoru, kiedy autor kończył scenariusz, podczas jednego z dialogów głównych bohaterów, padł wyraz „Alien”. Tak też zostało. Był chwytliwy, prosty oraz mógł funkcjonować zarówno jako rzeczownik, jak i przymiotnik. À propos samego przerażającego monstrum – twórcą obcego jest owiany legendami artysta rysownik H.R. Giger. Wygląd kosmicznego potwora oparł na istocie, która nawiedzała go kiedyś w koszmarach sennych. Ponadczasowość Ellen Ripley, uważana przez wielu za największą i jednocześnie pierwszą heroinę kina, omal nie byłaby… facetem. Szkic scenariusza zawierał bowiem męską postać Ripley. Nie wyobrażam sobie tego filmu bez Ellen, którą gra kapitalna Sigourney Weaver. Teraz coś o samym skrypcie do filmu. Wielu producentów zatrudnia profesjonalnych „czytelników”, ludzi, którzy czytają i podsumowują scenariusze. W przypadku tej produkcji jeden z nich podsumował przeczytany skrypt zdaniem: „To coś jak Szczęki, tylko w kosmosie”. Kapitalne, bo jak trafne.
Kolejna produkcja przełomowa nie tylko dla samego gatunku, ale dla kina w ogóle. Niewiele jest filmów, które tak dobrze rozprawiają się z typowo ludzkimi dramatami jak potrzeba posiadania ojca i jednocześnie podejmują dyskurs o zagrożeniu dla ludzkości o charakterze globalnym. To też w opinii wielu fachowców najlepszy sequel w historii. I ja jestem się w stanie z tym zgodzić. James Cameron w drugiej części Terminatora wywindował to kino do rangi arcydzieła. Zrobił to za pomocą kilku genialnych chwytów fabularnych i wizualnych. Odwrócenie perspektywy, gdzie główny złoczyńca staje się protagonistą, to była jedna z najlepszych decyzji w historii kina. Drugi aspekt to rewolucyjne użycie efektów specjalnych w animowaniu T-1000. One do dzisiaj robią wrażenie i powodują, że ten film jest po prostu jak wino.
Steven Spielberg w 1993 roku przywrócił do życia dinozaury i spowodował światową dinomanię. Poniekąd naznaczył też moje życie. Co ciekawe, jego filmu nie obejmuje zagrożenie wymarciem – jak na pioniera broni się po latach nadspodziewanie dobrze. Cóż, w końcu wyzwanie wskrzeszania stworzeń rozpalających wyobraźnię milionów ludzi na całym świecie podjął największy wizjoner i marzyciel w Hollywood przełomu lat 80. i 90. Twórca filmów o Indianie Jonesie zapragnął, aby jego dinozaury poruszały się w sposób naturalny, chciał oczarować widzów, wejść o poziom wyżej w oszukiwaniu ich. Dlatego szukał czegoś, co go zachwyci. Z pomocą przyszli mu spece od praktycznych efektów specjalnych ze studia Stana Winstona i animator CGI z firmy ILM: Steven „Spaz” Williams. Ówczesna technologia nie była w stanie wprawić w ruch 5-tonowego mechatronika. Te podobały się Spielbergowi, jednak chciał, aby jego dinozaury ożyły. Wtedy dano szansę nowatorskim efektom CGI, które próbował „przepchnąć” młody i bezczelny spec od grafiki komputerowej „Spaz” Williams z ILM. Facet miał odwagę, bo postawił się gigantowi, jakim był Tippett. Dlatego głównie jemu zawdzięczamy niesamowity przewrót w dziedzinie efektów specjalnych, jakim było zastosowanie animacji komputerowej do wygenerowania dinozaurów w Parku Jurajskim. Efekt? Podczas próbnej projekcji kroczącego tyranozaura zachwycony Spielberg krzyknął: „Tak to od dziś będzie się robiło!”. I miał rację. Kilka miesięcy później wrota Parku Jurajskiego otworzyły się dla widzów. I wtedy świat zwariował. Film broni się do dziś nie tylko efektami, ale też swoją historią, budowanym napięciem, aktorstwem, ikonografią, muzyką, tym, że dinozaurów nie ma na ekranie tak wiele, jak we współczesnych blockbusterach. Ten ostatni element powoduje, że widz pragnie tylko więcej – otrzymał coś rozpalającego wyobraźnię, a jednocześnie nie ma wrażenia przesytu. Dla mnie to kino kompletne, które wyznacza trendy do dziś i zyskuje kolejne pokolenia fanów.
Druga część hitu, który zrobił z Mela Gibsona światową gwiazdę, to jedna z najlepszych kontynuacji filmowych w historii. Przeskoczyła pierwszą część o klasę. Dziś to wciąż wyznacznik i ikonograficzna biblia postapo, z której korzystają WSZYSCY twórcy gatunku. Te plenery, stroje, klimat i aura są tak rozpoznawalne i ponadczasowe, że czerpią z nich do dziś twórcy tak wielu produkcji, że aż czasem trudno w to uwierzyć. Najlepszym tego przykładem jest niedawny serial animowany Pixara Auta w trasie, gdzie jeden z odcinków to zabawa z motywem Mad Maxa.
Kolejna produkcja, która dostała niepotrzebny remake, ponieważ absolutnie się nie zestarzała. Ponownie jeden z powodów jest jasny – Total Recall stoi jednymi z najbardziej rozpoznawalnych praktycznych efektów specjalnych w historii kina. Ma też na pokładzie Arnolda Schwarzeneggera, który swoim charakterystycznym aktorstwem daje bardzo dużo charyzmy, przedziwnej groteskowości, w której ciężej jest się połapać w tym, co jest prawdą, a co wymysłem bohatera.