search
REKLAMA
Zestawienie

Filmy, które lubimy TYLKO z powodu NOSTALGII

Filmy, przy których dociera do nas, że sentyment to jedyny powód, dla którego je lubimy.

Gracja Grzegorczyk-Tokarska

23 września 2021

REKLAMA

Mortal Kombat (1995)

Ten film mogę oglądać bez przerwy po dzień dzisiejszy i nigdy mi się on nie znudzi. Nieważne, że scenariusz jest pisany na kolanie, aktorstwo przeszarżowane o kilka dobrych poziomów, one-linery w wykonaniu Johnny’ego Cage’a (jednego z głównych bohaterów) mało śmieszne, a sam film skrojony pod kategorię wiekową PG-13. Tak, dobrze słyszeliście. Gra, która słynie z przemocy, została przerobiona na film dla widzów od lat 13, gdzie najbardziej przerażającą rzeczą jest strzelający z krocza antagonista Sub Zero. Brak gore – o którym jeszcze wtedy nie miałam pojęcia – nie powstrzymał mnie jednak przed pójściem do kina, gdzie cieszyłam się każdą minutą seansu.

Z perspektywy czasu muszę przyznać, że nigdy nie był to dobry film. Ale nie o to w tym wszystkim chodziło. Dziś to bardziej moje guilty pleasure – bohaterowie dalej są fajni, dziewczyny seksowne, a reszta została maksymalnie uproszczona. Ale czego się spodziewać po twórcach, którzy wiedzieli, że widownią będą dzieciaki zachwycające się grą wideo? Żaden dorosły nie miał bladego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, więc nie dziwota, że produkcja podbiła serca małoletnich widzów i zarobiła ponad 120 milionów dolarów przy budżecie 20 milionów dolarów. Publiczność pokochała elektroniczną ścieżkę dźwiękową, kreatywne sceny walk i różnorodną obsadę zaangażowanych aktorów, którzy dorobili się wielu siniaków, aby uszczęśliwić nas doskonałymi bójkami.

Świąteczna gorączka (1995)

Trudno było mi się zdecydować, czy na liście zamieścić Gliniarza w przedszkolu, czy Świąteczną gorączkę. Padło jednak na drugi tytuł, który moim skromnym dziecięcym zdaniem był najlepszym filmem świątecznym wszech czasów, praktycznie zjadając Kevina samego w domu na śniadanie. Dziś zdaję sobie sprawę, że to produkcja pełna wad, która rozpada się już na poziomie integralności całej historii, z jednej strony krytykując postawę materialistyczną, z drugiej czerpiąc z niej pełnymi garściami, co zakrawa trochę na hipokryzję. Fabuła dzieje się w okresie świątecznym, kiedy to Howard Langston (w tej roli jedyny w swoim rodzaju Arnold Schwarzenegger), ojciec zaniedbujący na co dzień syna, postanawia pod choinkę sprawić mu najbardziej pożądaną przez dzieciaki zabawkę: Turbo-Mana.

Mimo iż Arnold jest przezabawny – nawet dzisiaj uważam, że komedie mu służą – to jednak sam film opowiada historię okropnego ojca pracoholika, który ignoruje swoją rodzinę, po czym postanawia kupić sobie na nowo miłość syna poprzez kupno zabawki. Myślę, że za dzieciaka wiele o tym nie myśleliśmy, ale z perspektywy czasu widać, jak wielu złych rodziców próbuje odkupić swoje winy drogimi prezentami. To, że Arnie ostatecznie staje się bohaterem, nie zmienia faktu, że przez resztę roku jest kawałem skurczybyka. W dodatku, by zdobyć prezent dla syna, ucieka się do próby kradzieży zabawki z domu sąsiada, co kończy się podpaleniem choinki i uderzeniem renifera w głowę.

Niestety, to głupi film, wychodzący z dość wątpliwego moralnie założenia. Nawet syn głównego bohatera mówi, że nie chce zabawki, ale woli spędzić czas ze swoim ojcem. Szkoda, że Arnie wcześniej na to nie wpadł, bo niby jakim cudem miałby się domyślić? Samo finałowe wyznanie kłóci się z resztą filmu, gdzie przez prawie 90 minut dzieciak nie może przestać gadać o wymarzonym prezencie. Totalna porażka z kilkoma świetnymi elementami komicznymi, stąd też zasłużona pozycja na mojej liście.

Hook (1991)

Hook to jeden z tych filmów, które definitywnie lubimy z powodu nostalgii. Produkcję widziałam nie wiem ile razy i zawsze wywołuje ona u mnie ciepło na sercu, podobnie jak u setek innych dorosłych, którzy wychowały się na tym klasyku z lat 90. w reżyserii Stevena Spielberga. I choć dziś zdaję sobie sprawę, że nie jest to dobry film, to dalej próbuję temu zaprzeczyć, za każdym razem udając zdziwienie, gdy ktoś krytykuje produkcję. Od samego początku mamy tu do czynienia z sentymentalnym bałaganem, który opiera się na założeniu, że dorosły Piotruś Pan – w tej roli Robin Williams – opuszcza Nibylandię, by ożenić się z córką Wendy, założyć rodzinę i stać się nudnym prawnikiem. Sielanka trwa do czasu, gdy Kapitan Hak (Dustin Hoffman) porywa mu dzieci, przez co nasz bohater musi na nowo odkryć w sobie Piotrusia Pana.

Przy talencie Spielberga i z tak fantastyczną obsadą to mogło być coś naprawdę wyjątkowego. Kiedy jednak się zastanowimy, to tak naprawdę ta sama historia opowiedziana na nowo w innych dekoracjach. Sceny, w których nastolatkowie biją się z dorosłymi facetami, a Robin Williams udaje, że znów ma naście lat, wypadają dość niezręcznie. Do tego całość polana została gęstym sosem kiczu i nudy. Film ewidentnie poświęca zbyt dużo czasu na ekspozycję, a dramaty rodzinne są niczym wyjęte z programów telewizyjnych. Dla mnie to jeden z tych filmów z dzieciństwa, które lubię chyba tylko ze względu na sentyment.

Gracja Grzegorczyk-Tokarska

Gracja Grzegorczyk-Tokarska

Chociaż docenia żelazny kanon kina, bardziej interesuje ją poszukiwanie takich filmów, które są już niepopularne i zapomniane. Wielka fanka kina klasy Z oraz Sherlocka Holmesa. Na co dzień uczestniczka seminarium doktoranckiego (Kulturoznawstwo), która marzy by zostać żoną Davida Lyncha.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA