Filmy, które lubimy TYLKO z powodu NOSTALGII
Siła nostalgii jest praktycznie nie do podważenia. Sprawia ona, że odległe, często na pozór zapomniane momenty życia przeistaczają się w ciepłe chwile absolutnego szczęścia. Dotyczy to także filmów, które namiętnie pochłanialiśmy w dzieciństwie. Sama pamiętam, jak z szeroko otwartymi z zachwytu ustami oglądałam filmy z wypożyczalni VHS, wpatrzona w ekran, który w tamtym czasie niemal hipnotyzował. Nikt wtedy nie oceniał kinematografii według tych samych standardów, co dzisiaj. Miało się 10 lat, a dorosłość wydawała się szalona. Dziś dalej oglądamy te nostalgiczne produkcje, jednak coraz częściej dociera do nas, że sentyment to jedyny powód, dla którego je lubimy. Na potrzeby niniejszego zestawienia przygotowałam kilka subiektywnie wybranych propozycji właśnie tego typu filmów.
A czy wy dodalibyście do tej listy jeszcze jakieś tytuły?
Kosmiczny mecz (1996)
W latach 90. wszystkie dzieciaki chciały być jak Michael Jordan. Ja jednak byłam bardziej wpatrzona w ekipę Zwariowanych melodii. Pamiętam do dziś, jak razem z tatą oglądałam What’s Opera, Doc?, dzięki któremu – w przeciwieństwie do moich rówieśników – Wagner stał się dla mnie więcej niż dziwnie brzmiącym nazwiskiem. Kiedy usłyszałam, że moi ulubieni kreskówkowi bohaterowie otrzymają własny film pełnometrażowy, byłam wniebowzięta. I zgodnie z moimi przypuszczeniami bawiłam się w kinie świetnie. Podobnie jak większość dzieciaków, co przełożyło się na sumę wpływów w wysokości 250 milionów dolarów.
Jak doszło do tego, że film w ogóle powstał? Okazuje się, że powód był niezwykle prozaiczny. Michael Jordan, który był wówczas u szczytu sławy, podpisał umowę sponsorską zarówno z Nike, jak i Warner Brothers. Miał on promować słynne już buty. Kiedy zaczęły pojawiać się pierwsze spoty z bohaterami Zwariowanych melodii, ludzie oszaleli na ich punkcie. Stwierdzono więc, że dobrym pomysłem będzie zrobienie filmu pełnometrażowego, który zarobi masę pieniędzy, a przy okazji stanie się jedną wielką reklamą produktów Nike.
Za dzieciaka uwielbiałam ten film i zresztą dalej go uwielbiam, ale coraz częściej zdaję sobie sprawę, że przemawia przez mnie nostalgia. Produkcja ma bowiem wiele wad. Pierwszą i najważniejszą z nich są bohaterowie. To nie są zabawne postacie, które znam z kreskówek. Sporo żartów okazuje się nieśmiesznych, a same Animki potrafią być momentami antypatyczne. Do tego Jordan nie jest profesjonalnym aktorem i w większości scen widać, że nie próbuje się nawet trochę wysilić. Z kolei talent komediowy Billa Murraya pozostaje zupełnie niewykorzystany i jego występ w filmie można określić mianem żenującego.
Commando (1985)
Kto za dzieciaka nie widział Commando, niech lepiej się do tego nie przyznaje. To jeden z moich ukochanych nostalgicznych klasyków, który obok filmu Rambo II pobił wszelkie rekordy, jeśli chodzi o natężenie przemocy na ekranie i liczbę trupów w kadrze. Jakże wspaniale się to wtedy oglądało. Każdy chciał być jak Drużyna A albo właśnie Arnold Schwarzenegger z Commando. Film trwa niespełna 90 minut, co w latach 80. było niejako standardem. I jak to jest spędzony czas! Wypełniony po brzegi akcją, z obrazami przemocy, które na długo zostają w pamięci. Niestety to kolejny przykład filmu, który lubimy i do którego wracamy wyłącznie ze względu na nostalgię.
Już pierwsze minuty sprawiają, że wręcz zalewa mnie fala wspomnień z dzieciństwa, kiedy to, siedząc przez telewizorem, co chwilę miałam zasłaniane oczy, bo przecież „przemoc na ekranie”. I tak wszystko widziałam i doskonale pamiętam scenę otwierającą, gdzie śmieciarka z zabójcami na pokładzie wjeżdża na typowe amerykańskie przedmieście, po czym zaczyna się krwawa jatka.
Commando ma praktycznie wszystko, za co kochamy Arnolda i za co go nienawidzimy. W tym przypadku nie ma nic pomiędzy. Jeśli widzieliście kilka akcyjniaków z początku lat 80., to większość frazesów, które w nich usłyszeliście, została tutaj powtórzona. Twórcy nie szczędzili nam atrakcji, dlatego w filmie znajdziemy niezapomniane one-linery, wybuchy, złoczyńców w garniturach, porwane dzieci oraz Arnolda, który ma broń i nie zawaha się jej użyć. Z perspektywy czasu ten film jest fantastycznie przesadzony i trafia do kategorii „tak zły, że aż dobry”. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że to niezamierzona satyra na produkcje ze Schwarzeneggerem w roli głównej. Niestety, ale dla mnie produkcja ma wartość wyłącznie sentymentalną.
Koszmar z ulicy Wiązów IV: Władca snów (1988)
Film z 1988 roku miał premierę w momencie, gdy demoniczny Freddy Krueger był u szczytu swojej popularności. Co prawda nie jest to najgorsza odsłona całej serii, niemniej jednak scenariuszowo wypada znacznie gorzej od trójki, czyli prawdopodobnie jednego z lepszych sequeli horrorów w historii. Mimo to za dzieciaka była to pozycja wręcz obowiązkowa. Nikt wówczas nie zwracał uwagi na to, że scenarzyści uznali, że widzowie zaliczają się do kategorii przysłowiowych „dzbanów”, co było dość niecodziennym podejściem nawet jak na standardy prezentowane przez całą serię.
Z perspektywy czasu zaczynamy zdawać sobie sprawę, że produkcję tę lubimy tylko z powodów sentymentalnych. Dlaczego? Poza scenami nawiązującymi do twórczości Cronenberga (przemiana w karalucha) dostajemy praktycznie to samo, co do tej pory, ale polane sosem niedorzeczności. Za dzieciaka robiło to wrażenie, ale dziś to tylko pomysłowe sceny śmierci, widowiskowe efekty specjalne oraz ejtisowy klimat. Do tego dochodzi nie zawsze błyskotliwy humor, który kiedyś bawił, a obecnie pozostawia lekkie zażenowanie. I oczywiście zgadzam się z samym Wesem Cravenem, że jest to dzieło „udane”, jednak lubi się je głównie ze względu na nostalgię za cudownymi latami 80.