search
REKLAMA
Zestawienie

Filmy IDEALNE na wspólne oglądanie ze znajomymi

Przed wami 10 filmów, które najlepiej ogląda się w grupie znajomych w miłej atmosferze.

Maciej Kujawski

12 lipca 2024

REKLAMA

Wspólne oglądanie filmów ze znajomymi, najczęściej w domowym zaciszu, to prawdziwie szczera celebracja magii kina. Jest oderwana od charakteru zwyczajnego seansu kinowego. Tutaj można czuć się w pełni swobodnie – komentować akcję na bieżąco, śmiać się głośno i reagować w najbardziej nieprzewidywalny sposób – liczy się dobra zabawa. Warunek jest jeden: muszą to być tak zwane filmy lekkie – naprzemiennie pozostające w tle przyjacielskich rozmów dygresyjnych, przy równoczesnym zajmowaniu centralnego miejsca w dyskusji. A najważniejszy jest rezultat takiego grupowego seansu: bezpretensjonalny zachwyt wszystkich oczu spoglądających na ekran. Dzieła na tej liście to niekoniecznie udane filmy – ich status najczęściej należy określić jako zwyczajnie kultowy, a miejscami jako guilty pleasure. Wszystkie istnieją poza podziałem na dobre/złe kino – tutaj nie ma to znaczenia, a liczy się przede wszystkim dobra, wariacka zabawa.

„Road House” (2024)

Na pierwszej pozycji nowinka, która wszystkich pozytywnie zaskoczyła. Road House jest luźno inspirowany oryginałem z Patrickiem Swayze’em i to chyba jego najmocniejsza strona, z której wynikają same dobre rzeczy. Reżyser Doug Liman, sprawny rzemieślnik, który w poprzedniej dekadzie dostarczył znakomite science fiction Na skraju jutra, z brawurą prezentuje swój pomysł na kino rozrywkowe spod znaku stylowego mordobicia. Jake Gyllenhaal na naszych oczach tworzy własną legendę, nie spoglądając wstecz na swojego poprzednika. Conor McGregor z kolei swoją szaloną osobowością pożera cały ekran za każdym razem, gdy się pojawia. Tempo akcji nie daje czasu, by choćby na chwilę spojrzeć na zegarek, a kolejni przeciwnicy łamani są w rytm chrupania przekąsek przez ubawionych widzów.

„Batman i Robin” (1997)

Realizacja Joela Schumachera była brutalnie gnębiona przez widzów i krytyków od momentu premiery, w wyniku czego sam reżyser wielokrotnie przepraszał za to, jak wypadł Batman i Robin. Od premiery jednak minęło ponad ćwierćwiecze, więc można już do tego dzieła nabrać trochę trzeźwego dystansu. Film w oczach wyluzowanych imprezowiczów, którzy sięgną po tę pozycję, wygra głównie pod względem stężenia dziwaczności i efekciarstwa. Batmana i Robina chłonie się jak surrealistyczny sen, który w naszej rzeczywistości nie mógł mieć prawa bytu. A jednak powstał i obecnie możemy cieszyć się z kiczowatych kostiumów, jaskrawych kolorów, infantylnych żartów i rozbrajających one-linerów Arnolda Schwarzeneggera. 

„Godzilla vs. Kong” (2021)

Godzilla vs. Kong? – stopniowa minimalizacja wątków ludzkich na rzecz cyfrowej demolki z udziałem przerażających, ale zarazem urokliwych potworów, o jakiej być może marzy twoje wewnętrzne dziecko. W filmie jest sporo odniesień do tych bardziej absurdalnych japońskich filmów od Toho z Godzillą, a przede wszystkim do ich bezpretensjonalności i zawieszenia niewiary. Przygotujcie się na szaloną przygodę, a po seansie na debatę pt. „Który z tytułowych potworów jest lepszy, a który powinien był wygrać”.

PS Godzilla i Kong: Nowe Imperium w kategorii rozrywkowego kumpelskiego seansu jest jeszcze głupsze, co w praktyce oznacza, że jest lepsze i śmieszniejsze!

„Gliniarz samuraj” (1991)

Na tej liście znajdzie się też kilka z „najgorszych filmów z historii kina”. Jednak każdy, kto je widział, wie, że nie da się ich obejrzeć bez uśmiechu na ustach. I tak jest w przypadku Gliniarza samuraja, filmu tak obciachowo amatorsko źle zrobionego, że nie wiadomo, od czego tu w zasadzie zacząć. Niemniej jego krytyka zawsze okazuje się życzliwa – ile tutaj bezkompromisowości twórców, która zawsze przynosi wiele śmiechu odbiorcom. Dość powiedzieć, że ten film ma bodaj najwięcej nieprzekonujących, żenujących scen śmierci w historii kina, a finalny pojedynek na miecze samurajskie to już zupełna klasyka klasyki. Co jeszcze tu mamy? Tandetne dialogi, kulejąca na każdym kroku realizacja i aktorstwo tak drewniane, że po seansie przeprosicie większość polskich komedii romantycznych. Niemniej te wady w trakcie seansu ze znajomymi zamieniają się w wielkie atuty. 

„To” (2017)

To jest bodaj najbardziej kompetentnym, żeby nie powiedzieć: zwyczajnie udanym filmem na tej liście. Jego potencjał na przyjemny wspólny seans ze znajomymi jest jednak ogromny. Trudno o inny horror, który tak wciąga od pierwszych scen, a także nadaje się idealnie, by wciągnąć swoich znajomych w kino grozy. Ten gatunek potrafi być przystępny dla każdego – wystarczy postawić na niebanalnie budowaną nostalgię za atmosferą lat 80., uniwersalne lęki bohaterów, a przede wszystkim obdarzyć postacie ogromnym ładunkiem empatii i bijącym serduchem twórców. To, poza opowiadaniem przejmującej, nastrojowej historii, jest także efektywnym straszakiem, przy którego jump scare’ach przemiło się podskakuje. Choć sam Stephen King być może wolałby, żeby całość prezentowała jeszcze bardziej ponury ton, to my, widzowie, wygraliśmy. Do pierwszej części dylogii Andy’ego Muschiettiego aż chce się wracać i oglądać ją w przeróżnych towarzystwach.

 

„Mortal Kombat” (1995) i „Mortal Kombat 2: Unicestwienie” (1997)

 

Niewiele jest prawdziwie udanych ekranizacji gier wideo. Tych, przy których można się chociaż dobrze bawić, mimo ich niedociągnięć, jest już jednak znacznie więcej, a dwie części Mortal Kombat to bodaj najjaskrawsze przykłady. Pierwsza odsłona ma zresztą wiele niepodważalnych zalet – choreografie dynamicznych walk wydają się naprawdę kompetentne, a klimat pierwowzoru bywa oddawany wiernie. Wady też są wspaniałe – znudzeni aktorzy, chaotyczna fabuła, nie mówiąc o efektach specjalnych – to akurat kompletny koszmar, który przeżyje się tylko przy wsparciu serdecznych współoglądających. A druga część to już zupełny szrot klasy Z., zabawny jak mało co innego, a wciąż w rytm kultowego motywu muzycznego, który ożywi waszą grupę znajomych.

 

„Top Gun” (1986)

Fenomen Top Guna trudno wytłumaczyć i kolejne seanse w tym nie pomagają. Natomiast każdy z nich przynosi nieco wstydliwą, ale niezaprzeczalną przyjemność. Na młodego Toma Cruise’a, Kelly McGillis czy Vala Kilmera dobrze się patrzy, a każde ujęcie skomponowane przez Tony’ego Scotta jest olśniewające pod względem kolorystyki i oświetlenia. Może tylko Dirty Dancing może się tutaj równać pod względem gęstości aury lat 80. Film o dzielnych pilotach ma absolutnie nieangażującą fabułę, ale nadrabia wizualiami. Jest hipnotyzującym, zachwycającym teledyskiem, który skutecznie odwraca naszą uwagę od wszelkich swoich niedoskonałości. Choć Top Gun: Maverick naprawił wszystkie błędy poprzednika i jest dużo bardziej udany pod kątem narracyjnym, to jednak oryginał wciąż ma w sobie „to coś” – czystą magię prostolinijnego kina o męskich mężczyznach latających odrzutowcami.

 

„The Room” (2003)

Wracamy do klimatów Gliniarza Samuraja. Tommy Wiseau, przez wielu opisywany jako kosmita-filmowiec o rzekomo polskim pochodzeniu, stworzył tu swoje wymarzone „arcydzieło”. Jeśli jeszcze nie znacie The Room, to czas wreszcie rozsiąść się wygodnie w kręgu zaufanych przyjaciół i bezwstydnie wyśmiewać kolejne sytuacje na ekranie. Z zamierzenia miało być poważnie i w ramach stylizacji na artystyczny, głęboki melodramat, a w praktyce każda kolejna minuta filmu wywołuje coraz większą śmieszność i pewien rodzaj dyskomfortu, który paradoksalnie uzależnia. Główną supermocą seansu są niezapomniane dialogi ze słynnym „I did not hit her. I did not” na czele. Obecnie ten majstersztyk jest wyświetlany na wielu specjalnych pokazach nawet z polskim dubbingiem, co tylko świadczy o jego nieśmiertelności. To prawdopodobnie właśnie przy okazji The Room wymyślono kategorię: „tak zły, że aż dobry”.

 

„Asterix i Obelix: Misja Kleopatra” (2002)

Tutaj nie ma co się rozwodzić. Asterix i Obelix: Misja Kleopatra ma szczególne znaczenie w Polsce – gdzie dubbing niemal zmienił jego oryginalny charakter i przetransformował go na bodaj najzabawniejszy film wszech czasów. Bartosz Wierzbięta, znakomity tłumacz całego przedsięwzięcia, po mistrzowsku żongluje kreskówkowym absurdem oryginału i własnymi pomysłami, opartymi o nawiązania do polskiej rzeczywistości i popkultury. Choć ten film fabułę ma zdecydowanie na dalszym planie i w efekcie jest ciągiem nieustannych skeczy, to każdy z nich wypala z największą mocą. Aktorzy podkładający głosy pod swe postacie z wdziękiem i ładunkiem improwizacji tworzą najbardziej nieprzewidywalne gagi. Skutecznie utrzymują wesołą atmosferę wśród widzów przed ekranem, którzy zebrali się, by po raz kolejny doświadczyć tej legendarnej komedii.

„Supersamiec” (2007)

Na koniec jedna z najbłyskotliwszych komedii z podgatunku coming of age. Licealne gagi najróżniejszego kalibru współgrają jednak z warstwą fabularną. Choć Supersamiec z pozoru zdaje się kolejną głupkowatą zgrywą typu To nie jest kolejna komedia dla kretynów, to jednak ma do zaoferowania wiele więcej: parę wzruszeń i celny, ponadczasowy przekaz. Nie dziwi, że początkujący wówczas w aktorstwie Jonah Hill szybko został dostrzeżony przez Martina Scorsese – jego tempo podawania żartów jest iście zabójcze. Supersamiec ma do zaoferowania wszystko to, co najlepsze w niegrzecznej, szarżującej amerykańskiej komedii. Stanowi gwarancję dobrze spędzonego czasu ze znajomymi. Dość powiedzieć, że dzięki temu filmowi mamy kultowego, nieśmiertelnego mema – McLovina – kto wie, ten płakał ze śmiechu.

Maciej Kujawski

Maciej Kujawski

Absolwent filmoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim. Miłośnik westernu, filmu noir, horroru, filmów gangsterskich, samurajskich i o sztukach walki. Jego przygoda z kinem zaczęła się wraz z otrzymaniem kolekcji filmów Alfreda Hitchcocka na DVD. Wciąż jednym z jego ulubionych filmów jest „Psychoza” z 1960 roku. Uwielbia mieć własne zdanie i dyskutować na przeróżne tematy. Oprócz uprawiania kinofilii, amatorsko fotografuje przyrodę, czyta klasyczne powieści, kolekcjonuje i gra w gry planszowe. Jest autorem fanpage'a Specjalny Zakład Opieki Filmowej.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA