Filmy CHRZEŚCIJAŃSKIE LEPSZE od NIEDZIELNEJ MSZY
Milczenie
Skoro już o milczeniu Boga wspominam, na liście nie mogło zabraknąć filmu, który podjął owo milczenie jako temat wiodący. Martin Scorsese to reżyser, któremu tematyka religijna jest wyjątkowo bliska. Jako wychowanek włoskiej, katolickiej rodziny, w wywiadach nieraz wskazywał, że jeśli nie zostałby reżyserem, z pewnością zostałby księdzem. Filmów typowo religijnych ma on w swoim repertuarze kilka, a ich najjaśniejszym, wybitnym przykładem jest Milczenie z 2016. Scenariusz na podstawie powieści Shūsaku Endō przenosi nas do siedemnastowiecznej Japonii, do której dociera dwójka jezuickich księży przybyłych z Portugalii. Ich misją jest głoszenie Słowa Bożego oraz odnalezienie swego zaginionego mentora. Istnieje bowiem podejrzenie, że ten najprawdopodobniej odwrócił się od Boga. Na skutek prześladowań i przemocy, jakich doświadczają bohaterowie, ich zadaniem jest nie tylko przetrwanie na obcej ziemi, ale także utrzymanie swojej wiary. Milczenie podważa dogmaty, redefiniuje prawdę. Wkłada szpilkę tam, gdzie może najbardziej zaboleć wierzącego. Ale jest to zarazem ból twórczy, oczyszczający, otwierający oczy na wiele trudno dostrzegalnych kwestii, z których najważniejsza to ta pouczająca nas, że bez względu na nasze kulturowe położenie zawsze oświetla nas żar tego samego słońca, różnie zresztą nazwany.
Apostoł
Wbrew temu, co może sugerować tytuł, w filmie Roberta Duvalla z 1997 nie przenosimy się do czasów biblijnych, nie poznajmy jednego z dwunastu uczniów Chrystusa. Poznamy jednak pewnego współczesnego, amerykańskiego pastora, który ma w sobie nie mniej pobożności. Szkopuł w tym, że pozostaje także blisko grzechu. Będąc zazdrosnym o swoją romansującą żonę, w afekcie „uszkadza” jej kochanka, przez co zmuszony jest uciec do innego stanu. Tam ponownie odnajduje się w służbie bożej, podbijając serca wierzących swą niebywałą charyzmą. Robert Duvall sprawdza się tutaj w kinie w pełni autorskim, gdyż reżyseruje własny scenariusz, grając jednocześnie główną rolę. Mam wrażenie, że to ostatnie wychodzi mu najlepiej – jego pastor Sonny to krzepki, pewny siebie gość, który nie daje sobie w kaszę dmuchać i stoi wytrwale na straży Słowa Bożego. Znamienne jest jednak, że zatrzymana na planie amerykańskim kamera, pozwala widzowi do nabrania do przedstawionych wydarzeń odpowiedniego dystansu. Jakby aktor i reżyser w jednej osobie miał naturalne wątpliwości względem tego, o czym i jak opowiada, zachęcając widza do samodzielnego postawienia wniosków. Najlepsza scena? Ta, w której główny bohater pomaga w nawróceniu, stając w obronie świątyni, którą pewien napastnik chce zniszczyć. Czasem to właśnie najbardziej gniewny z chrześcijan najlepiej zrozumie istotę gniewu drugiego człowieka.
Ben Hur
Podobne wpisy
Na cześć tego filmu mógłbym pisać niekończące się peany. Bo powiedzieć, że jest arcydziełem, to powiedzieć za mało. Wielu pisząc o jego znaczeniu dla kinematografii, zapomina o wyjątkowym sposobie krzewienia chrześcijańskiego przesłania. Wszystkie elementy formalne filmu wpływające na jego widowiskowość nadały mu odpowiednią spektakularność. Ale Wylerowski Ben Hur ma w sobie też dużo ludzkiej skromności i obrazowego minimalizmu. Kryją się one w temacie nawrócenia, kiełkującego w bohaterze stopniowo, najpierw za sprawą rozczarowania i bólu zadanego mu przez elity, później za sprawą kontaktu z człowiekiem imieniem Jezus. Jego nauki wywierają na bohaterze ogromny wpływ, nakłaniając zarazem do zmiany myślenia o wszystkim, czego dotychczas doświadczył. Niesamowite jest móc wyobrazić sobie, o ile czystsza, o ile bardziej prawdziwa musiała być ówczesna wiara, docierająca do słuchacza bezpośrednio od źródła, a nie poprzez powszechnie funkcjonującą interpretację, uskutecznianą od tysiącleci przez instytucję kościelną. I za tę możliwość poczucia na własnej skórze obecności Jezusa oraz zrozumienia, że nie ma takich kolei losu, których nie dałoby się przetrwać – dozgonne dzięki Wylerowi.
Rydwany ognia
Po obejrzeniu Rydwanów ognia nie tyle zachciało mi się modlić, ile biegać. Bohaterami oscarowego filmu Hugh Hudsona są bowiem zapaleni biegacze, których marzeniem jest wygrana na igrzyskach olimpijskich. Różni ich jednak motywacja. Jeden chce wygrać dla samego zwycięstwa, ponieważ widzi w tym jedyny sens podejmowania wysiłku. Drugi jednak robi to, ponieważ głęboko wierzy, że to właśnie przeznaczył mu Bóg. Biega zatem bardziej ku Jego chwale niż dla spełnienia osobistych ambicji. Bardzo podoba mi się, że reżyser nie polaryzuje postaw w taki sposób, by jedną z nich uwznioślić, a drugą potępić. Ci dwaj bohaterowie odzwierciedlają różne żywoty, różne motywacje i sposoby odnajdywania sensu obecne w ludziach. Problem w tym, że jeśli będziemy za bardzo skoncentrowani na celu samym w sobie, ewentualna porażka może nas pogrążyć. Jeśli jednak robimy coś dlatego, że możemy to robić i sprawia to nam radość, a nasza postawa wypełniona jest w dodatku pokorą, wówczas sukces przychodzi mimochodem. Ot, cała tajemnica. Niby to prawda prosta jak pstryknięcie palców, ale niebywale trudna do wdrożenia, z uwagi na ryzyko wchłonięcia przez permanentny wir rywalizacji.