APOSTOŁ. Folk horror od twórcy “Raid”
Początek XX wieku. Porwana kobieta wysyła do swojego ojca list z żądaniem okupu, który ten ma dostarczyć na wyspę zamieszkałą przez sektę. Zadania podejmuje się jednak jej brat, Thomas, człowiek rzekomo zmarły, niosący na swych plecach i w sercu blizny, a swym spojrzeniem sugerujący ból bądź nienawiść, być może jedno i drugie. Osada, do której trafia, obiecuje pokój, harmonię oraz urodzaj, lecz szybko okazuje się to fasadą – przemawiający głosem boga tej wyspy Malcolm jest natchnionym mówcą, skrywającym jednak mroczne sekrety. Thomas natomiast orientuje się, że nad wyspą rzeczywiście może czuwać coś więcej niż człowiek.
Apostoł Garetha Evansa stanowi łakomy kąsek dla miłośników folk horroru, tej odmiany kina grozy, która posiłkuje się właśnie folklorem, ludowością, prowincjonalnymi wierzeniami i bajaniami. Sam opis fabuły przynosi jednoznaczne skojarzenia ze słynnym Kultem Robina Hardy’ego, choć równocześnie ukazuje dużo gorszy wariant bycia członkiem sekty. W tamtym filmie pogodna atmosfera wyspy i autentyczne poczucie wspólnoty działały mobilizująco, zarówno do tego, aby śpiewać wesołe piosenki, uczestniczyć w przeróżnych ceremoniach, jak i przede wszystkim składać ofiarę potężnemu Wicker Manowi. U Evansa niebo jest zawsze pochmurne, ludzie zmuszeni są karmić własną krwią ziemię, gdyż ta przestała przynosić plony, a zwierzęta rodzą się chore i nieukształtowane. Malcolm w interpretacji Michaela Sheena jest postacią inspirującą tylko na pierwszy rzut oka, w rzeczywistości realistą chwytającym się desperackich pomysłów, aby tylko ocalić swój lud. Zagrożenie przyjść może z najróżniejszych stron – nieurodzaj grozi głodem, królewscy zabójcy wciąż czyhają na życie innowiercy i buntownika, jakim nazywany jest w Anglii Malcolm, a pojawienie się na wyspie Thomasa, którego prawdziwego celu pobytu nikt nie zna, również komplikuje już niełatwą sytuację proroka.
Podobne wpisy
Wielka szkoda, że reżyser i scenarzysta nie zdecydował się uczynić głównym bohaterem swego filmu właśnie postaci Sheena. Tym bardziej, że im bliżej finału, tym sytuacja Malcolma staje się zdecydowanie ciekawsza i trudniejsza niż ta Thomasa. Ten realizuje schemat tajemniczego przybysza, o którym od początku wiemy, że jest niebezpiecznym jegomościem, leczącym laudanum własną tragedię, ale z jasnym i szlachetnym celem. Dan Stevens zbyt często spogląda spode łba (na miejscu Malcolma i jego ludzi sprawdziłbym Thomasa, jeszcze zanim ten się rozpakował), choć potrafi uwiarygodnić problem wiary własnego bohatera, odejście od Boga chrześcijańskiego i znalezienie się w miejscu, które uznaje inne bóstwo. Być może bardziej namacalne.
Zresztą elementy fantastyczne w Apostole, a konkretnie poznanie zasad, na jakich działają, wydaje się kluczowe w pełnym zrozumieniu filmu. Dzieje się to dopiero po półmetku seansu, po scenie, która zmienia rozkład sił, ujawnia skrywany konflikt i czyni ostatnie trzy kwadranse prawdziwie emocjonującymi. Ale nawet wtedy Evans jest bardziej zainteresowany fizycznym niebezpieczeństwem, jakie grozi bohaterom, niż ich duchową przemianą; pytania o wiarę, którą można odbudować za pomocą cudowności innej religii, bądź o zależność między bogiem a człowiekiem i to, kto komu służy, wydają się tkwić na uboczu historii Thomasa i jego misji uratowania siostry. Banalność stwierdzenia, że religia w rękach nienawistnych osób prowadzi do okrucieństwa, jest tu wyzyskana w pełnej glorii kina gore, lecz ciekawsze rzeczy dzieją się tam, gdzie Evans nie kieruje swojej kamery.
To nie znaczy jednak, że film sam w sobie jest nieudany. Realizacyjnie jest to dzieło wykraczające ponad większość produkcji Netfliksa, z pewnością znakomicie wyglądające na dużym ekranie, jeśli ktoś miałby okazję je na nim zobaczyć. Poza wspomnianymi zastrzeżeniami Stevens bardzo dobrze sobie radzi jako udręczony bohater, wtórują mu zaś Sheen oraz coraz mocniej kojarzona z gatunkiem horroru Lucy Boynton (Zło we mnie, Baba Jaga), jako sprzyjająca Thomasowi córka Malcolma. Historia trzyma w napięciu i ma posępną energię, wzmocnioną przez sporadyczne wybuchy przemocy, aby ani przez moment nie nudzić, choć trudno usprawiedliwić 130 minut metrażu; niestety walijski reżyser zbyt często koncentruje się na rzeczach oczywistych i ogranych, pomijając to, co w jego scenariuszu jest najciekawsze, a zaledwie naszkicowane. Jako autor bezkompromisowego kina akcji, zaskakująco dobrze się odnajduje w nastrojowej stylistyce folkowej grozy. Rzadko sięga po narzędzia, którymi dysponował, kręcąc obie części Raid, choć nie można Apostołowi odmówić krwawych obrazów – wiertło zanurza się tu w głowie, brzytwą podrzyna się gardła, palce traci się tu w wyjątkowo makabrycznych okolicznościach, a brzuch rozpruwa się po całej długości.
Warto również zauważyć, że nie jest to pierwszy raz, gdy Evans porusza temat religii i sekt. W swojej noweli w V/H/S 2 ukazał, jak apokaliptyczne wierzenia pewnego kultu nabierają realnych kształtów. Pełna maniackiej werwy i niestworzonych pomysłów historia mocno różni się od spokojnej narracji jego nowego filmu, choć w obu reżyser ukazuje druzgocące konsekwencje poddania się religii, gdzie obecność bóstwa zależy wyłącznie od człowieka. Niewesoła konstatacja, zwłaszcza dla człowieka wierzącego.