search
REKLAMA
Zestawienie

Filmy BIOGRAFICZNE, które powinniście obejrzeć, jeśli podobał się wam OPPENHEIMER

Jakie produkcje oparte na biografiach są na płaszczyźnie pomysłu, klimatu, sposobu narracji w jakimś stopniu zbliżone do „Oppenheimera”?

Marcin Kończewski

30 lipca 2023

REKLAMA

Najnowszy film Christophera Nolana jest esencją kina spod znaku tego reżysera, a jednocześnie czymś, co zaskoczyło nawet jego najwierniejszych fanów. Oppenheimer jest wydarzeniem, spektaklem dialogów, w którym niezwykle istotne role odgrywają wizualia, dźwięk, aktorstwo i fenomenalna reżyseria. To jednak produkcja, która w największym stopniu opiera się na rozmowach bohaterów. To pozwala na wejście w głąb umysłu, osoby tytułowego fizyka, wynalazcy bomby atomowej. Nolan bombarduje nas – dosłownie i w przenośni – jakością technicznych elementów swojego filmu. Jednocześnie, mimo o wiele lepszego poziomu niż zazwyczaj, całość potyka się na kilku warstwach scenopisarskich i przeciąga film, jak tylko się da. Ja jednak to wybaczyłem, bo pochłonęło mnie atomowe widowisko. Zwłaszcza w sekwencji próby nuklearnej, podczas której realnie obawiałem się, że coś w kinie walnie. Budowanie napięcia  nie mogłoby się jednak powieść, gdyby film był efektowny przez cały czas – ten moment miał odpowiednio wybrzmieć, stąd taki pomysł na narrację. Patrząc z tej perspektywy, wybrałem dla Was produkcje oparte na biografiach, które na płaszczyźnie pomysłu, klimatu, sposobu narracji są w jakimś stopniu zbliżone do Oppenheimera.

„Piękny umysł”

Najbardziej znany film w tym artykule, najbardziej doceniony przez krytykę i klimatem najbliższy Oppenheimerowi. Narracyjnie i tonalnie to jednak biegunowo odległa produkcja od tej Christophera Nolana. Wybrałem ją jednak, ponieważ podejmuje podobną problematykę z gatunku biopiców naukowców. No i bez wątpienia jest to niezatapialny klasyk z bardzo dobrym, wciąż robiącym wrażeniem twistem fabularnym w środku. Warto wracać do niego również z tego powodu, że Piękny umysł stoi wciąż znakomitym aktorstwem Russella Crowe’a, Eda Harrisa, Jennifer Connelly i Paula Bettany’ego.

„Sully”

Filmy opowiadające o doniosłych wydarzeniach z historii USA są traktowane tam jako świętość. W przypadku filmu Clinta Eastwooda również mamy do czynienia z oczywistą gloryfikacją postaci, która stała się dla Amerykanów najnowszą ikoną, ale – o dziwo – w tym przypadku jest to zrobione w sposób umiejętny, całkiem zjadliwy i przede wszystkim wciągający. Historia lądowania samolotu US Airways na rzece Hudson 15 stycznia 2009 jest dla reżysera pretekstem do ukazania schematu tworzenia medialnej postaci, jaką stał się Chesley „Sully” Sullenberg. Skromny, stateczny i honorowy mężczyzna okazuje się prawdziwym, spełnionym – można powiedzieć tym wyśnionym przez Amerykanów – herosem. Mało tego – twórcy na każdym kroku udowadniają, że na ten status zasługuje. Potęguje to fakt, że w tle cały czas da się wyczuć wiszący cień tragedii z 11 września. I tutaj zaczyna się mały dramat bohatera, który stając się wybrańcem Ameryki, zaczyna mieć wątpliwości co do własnej decyzji. Powodów tego jest kilka. Między innymi słuszność jego działań zaczynają podważać prowadzący śledztwo przedstawiciele Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu. Ta część filmu jest piętą achillesową obrazu. Podczas seansu każdy racjonalny widz widzi jak na dłoni, na czym polega błąd komisji, a jej kajanie się na końcu jest sztuczne i nieprzekonujące. Ciekawy wydaje się za to inny aspekt – otóż wątpliwości Sully’ego wynikają w głównej mierze z cech jego charakteru. Bohater jest rzeczywiście nieskazitelny. Bierze pod uwagę, że mimo całego zgiełku medialnego, windowania jego postaci, on sam mógł naprawdę popełnić błąd. Obraz zyskuje natomiast wszystko podczas scen odtwarzających sam feralny lot. Emocje, dozowanie napięcia – tutaj Eastwood ociera się o gatunkowy geniusz. Widzowie znają zakończenie, a mimo tego każde ujęcie ogląda się z zapartym tchem. O dziwo, nawet wtedy, gdy wydarzenia z kokpitu ukazywane są kilkukrotnie z innej perspektywy. Jest to swoisty fenomen, który na świeżo… trudno wyjaśnić. Uważam, że sukces tkwi w prostocie. Twórcy nie skupiają się na efektowności, nie epatują CGI, ale pozwalają widzowi stać się jednym z uczestników lotu. Większość ujęć ukazana jest z wnętrza samolotu. Znacie skądś podobny klimat budowania napięcia?

„Kinsey”

Chyba najmniej znany, a wart uwagi film w tym zestawieniu z dobrą rolą Liama Neesona jeszcze sprzed epoki ikony gwiazdy kina akcji. Kinsey to opowieść o jednym z pierwszych rewolucjonistów w kwestii badań nad seksualnością Amerykanów. Film Billa Condona pokazuje zarówno same badania tytułowego badacza Alfreda Kinseya, jak i problemy, które on napotykał na swojej drodze. Ten element uważam za najbardziej wartościowy i ciekawy w całym filmie. To solidne kino, któremu może brakuje czegoś do bycia bardzo dobrym i dlatego, podobnie jak sam Kinsey, jest trochę zapomniane. Niepotrzebnie.

„Le Mans '66”

Żeby zrobić tak uniwersalny film o namiętnościach, pachnący jednocześnie benzyną, buzujący napięciem i adrenaliną, to trzeba być dobrym filmowcem. James Mangold jest takim twórcą. Tu jest taki ogień, dramaturgia, napięcie, że aż czuje się te wiraże, przeciążenia. Tutaj dostrzegam pomost – zwłaszcza między sekwencją poprzedzającą i ukazująca próbę Trinity – między Le Mans ‘66 a Openheimerem. Wizualnie i dźwiękowo to jest majstersztyk. Aktorsko też perła – Bale dowozi jakość i jest w życiowej formie znanej mi z Mechanika, prawdziwe zaskoczenie to jednak dla mnie Matt Damon. Dawno nie widziałem go w tak dobrej roli. Denerwowały mnie tylko te polityczne, ideologiczne wyścigi. Fabularnie nie wnosiły zupełnie nic, bo to traktat o namiętnościach, jednostkach. Mogłoby tego nie być. Starczyłaby tylko czysta jazda, adrenalina, smród palonych kół i ludzie z pasją, gorejącymi oczami.

„Teoria wszystkiego”

Film o Stephenie Hawkingu to jedna z najlepszych produkcji opowiadających o wielkich postaciach nauki. Wielka w tym zasługa Eddiego Redmayne’a – widowiskowo, z wielkim wyczuciem wykorzystał swoje specyficzne aktorskie emploi, aby zobrazować wybitnego fizyka teoretycznego, który bez wątpienia zrewolucjonizował nasze patrzenie na świat. Świetnie partneruje mu znana z Łotra 1 Felicity Jones. Całość zbudowana jest wokół życia fascynującej postaci Hawkinga – dramatu związanego z nieuleczalną chorobą i wartości, które mu przyświecały.  Kino warte czasu i uwagi. Wzruszające i mądre.

„King Richard: Zwycięska rodzina”

king richard, król richard

Nie jestem wielkim fanem filmu Greena, bo to bardzo schematyczny, do bólu przewidywalny i niesamowicie amerykański biopic. Technicznie to jednak niezły film. Znalazł się w zestawieniu, ponieważ dobrze analizuje tytułową, dyskusyjną postać, stara się wejść do jej środka, próbuje ukazać prawdziwe motywacje. Szkoda mi tego, jak ukazano tu siostry Williams. Ich zwykłe młodzieńcze problemy, konflikty, napięcia i zderzenie z ojcem, który narzuca i decyduje za nie w każdym możliwym aspekcie, zostały całkowicie pominięte w filmie Greena. Są zatem w jakimś stopniu kłamstwem – po prostu nie wierzę w to, żeby Venus albo Serena nigdy jawnie się nie sprzeciwiły ojcu, chyba że są aspekty, o których ta historia nie mówi. Jeżeli spojrzeć obiektywnie, to całe życie słynnych sióstr odbywa się poza nimi, jest realizacją planu ojca, który jest pełen kompleksów, strachu, ale też niesamowitego, momentami aż denerwującego i… imponującego uporu. To jeden z tych gości, którzy wchodzą z butami tam, gdzie inni nawet nie ośmielą się zajrzeć. Druga część filmu zdecydowanie bardziej mnie wciągnęła – intrygujący był wątek tworzenia mitu wokół córek, zanim wyszły jeszcze na kort. Mistrzowie marketingu powinni brać przykład, jak się tworzy produkt. Bo niestety Venus i Serena są tutaj produktami, androidami z rakietami w dłoniach. Pomimo podskórnych podejrzeń i poczucia tego, że czegoś nam tu nie zdradzono, to całość ogląda się naprawdę dobrze, z niemałym zaangażowaniem. To jest po prostu dobrze zrobione kino, może w niektórych momentach nieco rozciągnięte, a w innych skrócone, ale działające na poziomie emocji, postaci głównego bohatera. Amerykanie to mistrzowie tworzenia feel good stories. Wiedzą, jak tworzyć mit, znaleźć ciekawą osobowość i dostosować ją do swoich potrzeb.

„Richard Jewell”

Kolejna produkcja Clinta Eastwooda to naprawdę solidny biopic. Ani więcej, ani mniej. Szkoda mi tylko, że Richard Jewell ma jedynie kilka momentów napięcia (ale za to jakich!), zdecydowanie brakuje go na przestrzeni całego filmu. Niemniej całość jest skonstruowana na podobnych mechanizmach narracyjnych jak Oppenheimer – sporo tu dialogów, wejścia w głąb psychiki nieszablonowego bohatera. Produkcja Eastwooda stoi też klasycznie na dobrym poziomie aktorskim, jednak mistrz nie daje swoim artystom za bardzo poszaleć. To dla mnie produkcja z tej samej półki, co Sully czy J. Edgar – jakby Clint chciał stworzyć swoje własne amerykańskie uniwersum filmów istotnych. Nie wykraczają poza bycie solidnymi produkcjami. Wyróżniają się jednym – genialnymi momentami. Richard Jewell to też kolejny dowód na to, jaką aktorską bestią jest Kathy Bates – scena z przemówieniem to artystyczny kosmos w jej wykonaniu. I chyba o to Eastwoodowi chodziło – aby te momenty wybrzmiały, chciał ukazać mechanizmy, sposób działania systemu i tego, co może się dziać z człowiekiem zaszczutym. Dlatego, chociaż to produkcja (he, he) pozbawiona fajerwerków, to wpisuje się w pewien standard i poziom heroizacyjnego kina Clinta ostatnich lat.

„Ostatnia rodzina”

W moim tekście musiał pojawić się polski akcent. Wybrałem Ostatnią rodzinę. Muszę przyznać, że był moment, gdzieś tak po kilkunastu minutach, kiedy czułem się już naprawdę znużony narracją filmu. A właściwie jej brakiem. Nie ma tu klasycznego storytellingu – widz jest raczej obsadzony w roli biernego obserwatora, trochę tak jak podczas oglądania filmu dokumentalnego, gdzie wchodzi się do świata naprawdę egzotycznych zwierząt i narrator każe być cicho, by ich nie spłoszyć. Jeżeli dołożyć do tego bardzo kiepski dźwięk i nagranie dialogów (naprawdę, to jest jakaś polska choroba!), to można zrozumieć moją początkową mękę po rozpoczęciu seansu. Z każdą kolejną chwilą zaczynałem jednak pojmować i wchodzić w specyficzne relacje pomiędzy indywidualnościami składającymi się na rodzinę Beksińskich. Zacząłem zwracać baczną uwagę na niestandardowe okazywanie emocji, uczuć, dziwaczne zapisywanie życia na nośnikach, wybuchy i rozmowy. Cóż, twórcom udało się uchwycić to, jak prawdziwie artystyczna familia to była. I to w każdym możliwym odcieniu czerni, bieli i szarości. To mnie zatrzymało, pozwoliło chłonąć niesamowite aktorstwo Seweryna i Ogrodnika (w Rojście nie dali nawet 50% tego, co tutaj). Niesamowity jest też sam obraz ludzki – hermetyczności, zamknięcia Beksińskich w swojej bańce osobliwości. W Ostatniej rodzinie zmieniają się czasy, doświadczenia, a oni trwają w swoich zachowaniach, ekscentryczności, problemach, brną w nie jeszcze mocniej i dalej. To odklejenie od rzeczywistości, groteskowość są rewelacyjnie ujęte przez Matuszyńskiego. Dramatyczność losu Beksińskich, ich tragiczny finał nie pozostawia widza obojętnym, bo przez niemal dwie godziny poznał ich na tyle dobrze, że poczuł się członkiem ich ostatniej rodziny. Takim jak te babcie, które gdzieś żyją z boku i biadolą nad ich kolejnymi ekscesami.

„Air”

Air

Air to bardzo schematyczny, oparty na sprawdzonych patentach feel good movie, jednak po raz kolejny udowadnia, że Amerykanie umieją w takie kino jak nikt na świecie. Wszystko jest podsypane nostalgią, easter eggami, a całość i tak wychodzi im z lekkością i zaskakującą szczerością. Czy łączy go coś więcej niż fakt bycia filmem opartym na biografii?  No i wiedzą, jak zrobić film najlepiej ukazujący fenomen Michaela Jordana… bez pokazywania Michaela Jordana na ekranie. Ciekawe rozwiązanie.

Marcin Kończewski

Marcin Kończewski

Założyciel fanpage’a Koń Movie, gdzie przeistacza się w zwierza filmowego, który z lubością galopuje przez multiwersum superbohaterskich produkcji, kina science-fiction, fantasy i wszelakich animacji. Miłośnik i koneser popkultury nieustannie poszukujący w kinie człowieka. Fan gier bez prądu, literatury, dinozaurów i Batmana. Zawodowo belfer (z wyboru), będący wiecznie w kontrze do betonowego systemu edukacji, usilnie forsujący alternatywne formy nauczania. Po cichu pisze baśnie i opowiadania fantastyczne dla swojego małego synka. Z wykształcenia filolog polski. Współpracuje z kilkoma wydawnictwami i czasopismami.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA