search
REKLAMA
Recenzje

RICHARD JEWELL. Clint Eastwood wierny swojej wizji

Tomasz Raczkowski

25 stycznia 2020

REKLAMA

Jeśli w filmografii reżyserskiej Clinta Eastwooda miałbym znaleźć jeden motyw, który wydaje się szczególny i nadaje ton jego twórczości, byłaby to konfrontacja w różnym stopniu wyalienowanej jednostki z amerykańskim społeczeństwem. Ta oś, przenoszona w czasie i lokowana w różnych protagonistach, z różnym natężeniem wizualizuje kurs kolizyjny pomiędzy wyrosłym na sztandarowych amerykańskich wartościach „ja” a toczonym przez rozmaite patologie „my”. W najnowszym filmie reżysera zmuszony do konfrontacji z własną ojczyzną Amerykanin nazywa się Richard Jewell i w ciągu jednego dnia z bohatera staje się ofiarą publicznej nagonki.

Jest rok 1996, Muhammad Ali zapala olimpijski znicz w Atlancie. Sportowa impreza to gigantyczne przedsięwzięcie logistyczne, mobilizujące tysiące ludzi odpowiedzialnych za jego przeprowadzenie i bezpieczeństwo publiki. Jednym z nich jest tytułowy bohater, niedoszły/były policjant pracujący jako ochroniarz w Centennial Olympic Park. Nadgorliwy stróż porządku dostrzega zagrożenie i choć nie zapobiega tragedii – pod wieżą telewizyjną wybucha bomba – jego alarm zmniejsza jej rozmiar. Człowiek, który ocalił co najmniej kilkadziesiąt osób, z miejsca zostaje lokalnym bohaterem. Jednak ten, kto bombę znajduje, staje się pierwszym na liście zainteresowania badającego sprawę FBI – w wyniku splotu okoliczności z dnia na dzień Richard Jewell z herosa przeistacza się w potencjalnego zamachowca, a media, które wynosiły go na piedestał, z równym zapałem rzucają się do rozszarpywania podejrzanego.

Oparty na prawdziwej historii niesłusznie oskarżonego Jewella film Eastwooda zaczyna się na dziesięć lat przed wydarzeniami w Parku Olimpijskiego. Podczas prologu poznajemy Richarda – dobrodusznego chłopaka z nadwagą, marzącego o zostaniu stróżem prawa. Widzimy też, jak zawiera pod wieloma względami kluczową dla swojej przyszłości znajomość z wygadanym i energicznym prawnikiem, Watsonem Bryantem. W 1996 roku pierwszy z nich – po kolejnym zwolnieniu – zmaga się z rozpadem swojego snu o służbie prawu, drugi zaś usycha w pozbawionej perspektyw prywatnej praktyce adwokackiej i odżywa dopiero, gdy osaczony Richard prosi go o reprezentację. Grany przez Paula Waltera Hausera Jewell i Bryant w wykonaniu Sama Rockwella tworzą u Eastwooda klasyczny duet uczciwych obywateli, sprzymierzający się przeciw przeciwnościom losu, mierząc przy okazji ze swoimi słabościami, przez które życie nie potoczyło się po ich myśli. Wspierani przez Kathy Bates w roli matki Jewella tworzą też kręgosłup filmu, w dużej mierze czerpiącego swoją energię z chemii między tą trójką.

Przedstawiając historię Jewella Eastwood i scenarzysta Billy Ryan są skrupulatni, dbając, by każda postać i każdy wątek zostały należycie podprowadzone, zanim nastąpi kluczowa eksplozja (dosłownie i w przenośni). Wydaje się, że to równocześnie zaleta i wada. Metodyczność i konserwatywnie średnie tempo rozwoju opowieści zapewniają filmowi przejrzystość, pozwalając też wybrzmieć z odpowiednią mocą centralnemu dramatowi – smutnej historii człowieka sądzonego na podstawie wątłych poszlak i stereotypów za coś, co dowodziło tylko jego kompetencji i poczucia obowiązku. Z drugiej jednak strony, chciałoby się momentami, by Eastwood postawił na bardziej dynamiczną ekspozycję, choćby oszczędzając nam nieco wielokrotnie złożonych dopowiedzeń (lub występu Kenny’ego Rogersa), przez które zwłaszcza pierwsza ćwiartka ponad dwugodzinnego filmu nieco się dłuży. Anachroniczny styl Richarda Jewella ma w sobie jednak pewien wdzięk, a co więcej, pozwala lepiej wczuć się w otaczający bohaterów kontekst społeczny lat 90.

Ten jest ważny ze względu na optykę, jaką przyjmują Eastwood i Ryan, opowiadając o Jewellu. Nie chodzi tu o intrygę nawarstwiającą się wokół śledztwa, ale o obraz człowieka publicznie zaszczuwanego w rzeczywistości, w której rytm wydarzeniom nadają medialne naciski. Antagonistą nie jest więc faktyczny zamachowiec, ale reprezentowani przez agenta FBI i reporterkę tandem rządowo-dziennikarski. Ta perspektywa prowadzi do faktycznie ciekawego portretu tytułowego bohatera, który potulnie poddaje się obławie, fetyszyzując prawo i posłuszeństwo mu w sposób, który na przemian wydaje się naiwny i smutny. Na horyzoncie Richarda Jewella rysuje się więc pytanie o stosunek państwa do obywatela, a także szorstka krytyka świata napędzanego chęcią rozgłosu i szybkiego zysku. Gdy wszystko rozgrywa się na prawach wyścigu sprinterskiego, zdaje się mówić Eastwood, wspierając urywkami olimpijskich zmagań, prawda traci na znaczeniu, wzrasta cena kozłów ofiarnych i lecą niewinne głowy.

W odniesieniu do tego społecznego wydźwięku Richarda Jewella sformułować można jednak dwa główne zarzuty do filmu Eastwooda. Pierwszym jest melodramatyczny skręt, który ten zdyscyplinowany dramat wykonuje w ostatnim akcie, zastępując solidne dialogi patetycznymi monologami i przestrzelonymi łzami. Drugim problemem jest natomiast przerysowanie wspomnianych wyżej antagonistów. O ile Jewell, jego matka i Bryant są bohaterami przekonująco zniuansowanymi, tak kreowani przez Jona Hamma i Olivię Wilde agent Shaw i Kathy Scruggs wydają się typami wyjętymi wprost z podręcznika generycznych czarnych charakterów. Dwójka nastaje na Jewella jak para kreskówkowych łotrów, których wątki nie doczekują się satysfakcjonującej, nieprzegiętej puenty. Brakuje zagrania tymi postaciami, tak jak świetnie rozegrany został w przypadku Jewella wizerunek otyłego rednecka. Bardziej wyważony obraz relacji mediów i władzy wyszedłby filmowi na zdrowie, dopełniając ciekawego przedstawienia „tych dobrych” – tymczasem po stwierdzeniu, że media są drapieżne i złe, a rządy poddają się ich naciskowi, Eastwood nie próbuje wejść w problem głębiej, zadowalając się tym rozpoznaniem.

Dlatego też, pomimo interesującej historii i pierwszoligowego aktorstwa, Richard Jewell pozostawia niedosyt. Choć to uczciwa filmowa robota, wydaje się jakby niedostatecznie spięta reżysersko – wyrazisty dramat łapie chwilami zadyszkę, idzie na łatwiznę w zarysowywaniu politycznych relacji i proponuje niedopasowane do poszczególnych wątków rozwiązania. Symptomatyczna jest tu scena samego zamachu, gdzie Eastwood ma problemy z utrzymaniem suspensu, bo nie może się zdecydować, czy trzymać się strumienia doświadczeń głównego bohatera, czy stworzyć miniaturową polifonię w stylu Altmanowskiego Nashville. To wszystko detale, ale detale, na których niedopięcie w swoim najlepszym okresie ten reżyser sobie nie pozwalał. Mimo to należy mu oddać, że zrealizował kolejny uczciwie dobry film, trzymając się wiernie swojej sensacyjno-dramatycznej konwencji i chłodnego, ale wnikliwego spojrzenia na świat. Nawet w zbyt grubej kresce, którą nakreśleni są „ci źli”, jest jakaś konsekwencja. Bo ostatecznie Clint Eastwood jest jak Richard Jewell – wierny swojej wizji tego, co robi, i to rzetelnie, bez oglądania się na innych.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA