FILMY AKCJI idealne dla fanów serii JOHN WICK
Niedawno ogłoszono, że piąty John Wick powstanie, mimo że czwarta część wydawała się idealnym zamknięciem cyklu. Seria jest na tyle oryginalna i wyjątkowa na tle współczesnego kina rozrywkowego, że widownia wciąż oczekuje tego więcej i więcej, a jej pomysłodawcy postanowili się nie ograniczać. Czy ta saga faktycznie jest taka unikatowa? Czy raczej sprytnie żongluje pomysłami na kino, które były już wcześniej? Pewne jest, że w historii kina powstało wiele filmów akcji, które w mniejszym lub większym stopniu reprezentowały takie podejście. W poniższym rankingu przywołam dzieła, które albo wyrażały podobne myśli, tropy i motywy co seria o Johnie Wicku, albo hołdowały pedantycznej realizacji choreograficznie zachwycających walk, albo wydawały się zbliżone na poziomie ogólnej, neonowej stylistyki kina zemsty. Naturalnie sukces serii Chada Stahelskiego był na tyle ogromny, że inni twórcy postanowili taką poetykę naśladować – takie przykłady również wezmę pod lupę. Przed wami 9 filmów akcji, na których fani Johna Wicka będą bawić się rewelacyjnie.
„Ulepszenie" (reż. Leigh Whannell, 2018)
Ulepszenie to kameralne science fiction z elementami dystopii i cronenbergowskiego horroru o strachu przed własną cielesnością. Jeśli nie przypomina wam to w żadnym stopniu Johna Wicka, to z jednej strony macie rację – fabuła wydaje się z zupełnie innej beczki, może poza uniwersalnym motywem samotnego mściciela. Z drugiej strony film jest stylowy w całym znaczeniu tego słowa i podpina się pod tak zwany nurt neo-noir ze względu na same sugestywną, duszną, komiksową perspektywę i oryginalnie nakręcone mordobicia. Jest tu odosobniony odwetowiec, prosta, acz angażująca historia, ciekawy temat futurystyczny, a przede wszystkim niezobowiązująca rozrywka. Twórcy zadbali również o rwane, soczyste tempo i oryginalne rozwiązania operatorskie w scenach walki, a przy tym zachowano minimalizm na wzór pierwszej części Johna Wicka. Wszystko, czego potrzebuje współczesne kino akcji, podparte skromnym budżetem i wynikającą z tego zwiększoną nieszablonowością.
„Atomic Blonde" (reż. David Leitch, 2017)
Film, który okazał się małą konkurencją dla serii John Wick. W końcu odpowiada za niego David Leitch, współreżyser pierwszej odsłony cyklu o słynnym płatnym mordercy granym przez Keanu Reevesa. Jeśli można się czegoś spodziewać po filmach tego twórcy, to na pewno tego, że będą charakterystyczne operatorsko i przepięknie oświetlone, nieobojętne wobec inscenizacji. Niestety ze scenariuszem już u Leitcha różnie bywa, a beznamiętne traktowanie fabuły i postaci, to już typowy symptom jego późniejszych projektów. Atomic Blonde jednak zaskakuje wytworną scenerią – czasy zimnej wojny i zażartych szpiegowskich potyczek na tle estetycznych przedmieść Berlina. Charlize Theron w kolejnych żywiołowych starciach potwierdza swój niepodważalny status heroiny kina akcji i aktorsko przewyższa większość męskich odpowiedników z innych filmów. Kadry sycą oczy wymuskaną kolorystyką, a jednocześnie porażają mroźną i brudną atmosferą. Jakkolwiek sama intryga i dialogi pozostawiają tu wiele do życzenia, film warto zobaczyć choćby dla długiej, ale ani na moment nietracącej zainteresowania widza sekwencji na klatce schodowej. Wickowy rodowód Davida Leitcha dał wtedy jasno o sobie znać, w pełnej glorii i chwale.
„Jeden gniewny człowiek" (reż. Guy Ritchie, 2021)
Guy Ritchie w nietypowej odsłonie. Choć wizualnie bliżej filmowi do surowych i realistycznych przedstawień kina zemsty, to u swych podstaw fabularnych ma podobne założenia co dzieła Chada Stahelskiego. Wickowy typ postaci tragicznej, bezwzględnego dżentelmena, tutaj z sukcesem odgrywany jest przez Jasona Stathama. Bohater na własną rękę dokonuje krwawych porachunków, posługując się przy tym przede wszystkim bronią palną. Film jest naprawdę brudny i ponury, przez co bliżej mu do pierwszego Johna Wicka, który jeszcze traktował się relatywnie poważnie, a bohatera serii cechowała większa przyziemność. W obu przypadkach proces utożsamienia się widza z tymi nieskomplikowanymi, ale niezwykle ludzkimi w odruchach zabójcami, sprawia, że tym przyjemniej śledzi się akcję pełną strzelanin i wybuchów. Dodatkowym atutem Jednego gniewnego człowieka jest niechronologiczna narracja, oparta o liczne retrospekcje oraz stopniowe budowanie napięcia. Mocne, a przy tym niegłupie kino sensacyjne.
„Sisu" (reż. Jalmari Helander, 2022)
Sisu został niedawno ochrzczony przez krytyków jako coś w typie filmu o dziadku Johna Wicka. To spora stylistyczna niespodzianka od Finlandzkiego reżysera Jalmari Helandera, próba spaghetti westernu w realiach II wojny światowej. Główny bohater, czyli Aatami Korpi, w wielu aspektach przypomina herosa wykreowanego przez Keanu Reevesa. Jest uosobieniem prostej męskiej energii. Mało mówi, gra fizycznością i gardłowymi rykami, odnosi liczne rany, których zwykły śmiertelnik by nie przetrwał. Obydwaj mają coś z mściwego, zdehumanizowanego upiora. Maksymalnie zafiksowani na celu, nieustępliwi, coraz bardziej zakrwawieni, brudni i zmęczeni. Niemal w mistyczny sposób przeżyją każdą niebezpieczną akcję i nigdy się nie poddają. I koniec końców, są tworzone o nich legendy, opowiadane w przestrachu przez ich przeciwników. Oto przepis na doskonałe ustanowienie herosów kina akcji, cenionych później przez fanów.
„Raid" (reż. Gareth Evans, 2011)
Nie mogło zabraknąć i tej pozycji na liście. Raid przez wielu uważany jest za arcydzieło w swojej kategorii. Stosunkowo niski budżet nie przeszkodził w osiągnięciu wysokiej jakości realizacyjnej. To brutalna i krwawa jatka osadzona w wielopiętrowym bloku, przecinana cyklicznie pretekstową fabułą. Widz jednak nie ma czasu nudzić się jałowymi i nieciekawymi dialogami między postaciami, gdyż te szybko się urywają, a twórcy płynnie przechodzą do wartkiej, niekończącej się walki. Ten film zapoczątkował to, co stało się domeną późniejszej serii o Johnie Wicku. Potyczki kręcone są przejrzyście, czysto, z ciekawym wykorzystaniem przestrzeni i rekwizytów. Raid wyróżnia także olbrzymia brutalność i gwałtowność przebiegu starć – krew, brud i połamane kości to podstawowe elementy spektaklu. Samo oglądanie sprawia wrażenie ogromnego wysiłku. Widz może się czuć równie zmęczony co bohater tej okrutnej, pełnej zintensyfikowanej przemocy ballady.
„Dopaść Cartera" (reż. Mike Hodges, 1971)
A teraz coś z innej beczki – Dopaść Cartera – eleganckie, klasyczne, surowe kino zemsty, emblematyczne dla brytyjskiego wyrafinowanego podejścia do brutalności na ekranie. Tym razem przygotujcie się na powolne tempo akcji, naturalistyczny sposób obrazowania oraz enigmatycznego bohatera o zagmatwanej, niejasnej przeszłości. W rolę agresywnego i zarazem wstrzemięźliwego jegomościa mistrzowsko posługującego się strzelbą wcielił się grający jakby poza swoim emploi Michael Caine. Jak na rok powstania film jest niezwykle sugestywny, a tytułowa postać to ideał odpychającego antybohatera, czyli coś, co stało się znakiem rozpoznawczym zdobywającego popularność w latach 70. kina sensacyjnego. Nieco awangardowe podejście do montażu, redukcja fabuły do najważniejszych emocjonalnie elementów, chłodna poetyka filmu i wyśmienita muzyka – to wszystko składa się na nieco przykurzony, ale wciąż wart odświeżenia klasyk.
„Płatny morderca" (reż. John Woo, 1989)
John Woo to obecnie niedoceniany modernizator kina akcji z Hongkongu. Zasłynął jako twórca skupiony przede wszystkim na pojedynkach na broń palną, stosowaniu slow motion rodem z filmów Peckinpaha i fetyszyzowaniu przemocy w komiksowy sposób. Za jego najlepsze filmy najczęściej podaje się Dzieci triady i Płatnego mordercę właśnie. Postanowiłem uwzględnić go na liście z kilku powodów. Po pierwsze, bohater: udręczony, niezwykle skuteczny, heroizowany w sposób czysto wizualny. Mężczyzna jest przez Woo traktowany jak figurka akcji na jego placu zabaw. Po drugie: w filmie jest sporo umownej symboliki, podniosłej atmosfery i nawiązań do innych gatunków, jak na przykład westernu, co sprawia, że bliżej mu choćby do trzeciej i czwartej części Johna Wicka. To właśnie tam styl Stahelskiego stopniowo wyewoluował w podejście bardziej umowne, niestroniące od absurdu i slapsticku. Niewykluczone, że reżyser wiele czerpał od Johna Woo, a być może nawet oddał mu hołd. Obydwaj są artystami maksymalnie skupionymi na opowiadaniu poprzez obraz. Potrafią zawrzeć w swych dziełach całą gamę najjaskrawszych emocji. Sukcesywnie malują uśmiech na twarzy odbiorcy, który podziwia bitwy na niekończącą się amunicję.
„Nikt" (reż. Ilya Naishuller, 2021)
Film jest powiązany z serią Keanu Reevesa przede wszystkim poprzez scenarzystę. Jest nim Derek Kolstad. Duch stylowego, neonowego cyklu unosi się nad obrazem od początku do końca. W paru momentach przypominają się tutaj fabularne pomysły z pierwszego Johna Wicka, ale Nikt jest w stanie dodać do tego kilka tematów, których seria Chada Stahelskiego dotąd nie eksplorowała. To tutaj poznacie znudzonego rutyną codzienności everymana o twarzy Boba Odenkirka, który pragnąc zostać bohaterem, przypadkiem popada w wielopiętrowy konflikt z rosyjską mafią. Przyjemne elementy kina kumpelskiego, doskonały epizod Christophera Lloyda czy mistrzowsko groteskowa scena wprowadzenia złoczyńcy — pamiętliwych smaczków dla fanów gatunku jest tu wiele więcej. Zachowano zdrowy balans między przerysowaną stylistyką a poczuciem realnego ciężaru kolejnych ciosów. To film pełen bólu, ale i bezpretensjonalny, zabawny, z drobiazgowo zaplanowaną każdą kolejną sekwencją akcji. Sceny walki i niekończącej się wymiany ognia są tu brutalne i zabawne zarazem. Oscylują pomiędzy skrajnościami, podobnie jak regularnie czynią to sekwencje z sagi Keanu Reevesa. Wystarczy wspomnieć wbijającą w fotel jednoujęciową scenę walki w autobusie. To przeszło już chyba do historii.
„Zabójczy koktajl" (reż. Navot Papushado, 2021)
„Czas na nowego Tarantino!” głosi slogan z plakatu Zabójczego koktajlu. Prawdziwy reżyser tego nieco pominiętego przez publiczność projektu to Izraelczyk Navot Papushado. Rzeczywiście bywa on z twórcą Django częstokroć porównywany, ale nie da się ukryć, że to zestawienie nieco chybione. Jego film z 2021 roku nie przypadnie każdemu do gustu. Realizacja może wydać się tandetna i niechlujnie popadająca w ramy kina klasy B. Niemniej, być może dzięki temu pokochał ten film właśnie wspomniany Quentin Tarantino. To sugestywna, niestroniąca od kiczu i ironicznego humoru wariacja na temat feministycznego kina zemsty. W swej samoświadomej zabawnej konwencji przypomina te późniejsze odsłony Johna Wicka. Niemniej, z Zabójczego koktajlu wybija się pewna ręka twórców do kolorowych, wyrazistych obrazów oraz karykaturalnej przemocy najróżniejszego sortu. Ta nieco chaotyczna i szalona przygoda, mimo swoich niezaprzeczalnych niedociągnięć, może zaoferować sporo lekkiej zabawy w klimacie filmów spod znaku Davida Leitcha i Chada Stahelskiego.