ZABÓJCZY KOKTAJL. Nie nadszedł czas na nowego Tarantino
Choć napis na polskim plakacie dumnie głosi, że oto nadszedł czas na nowego Tarantino, śpieszę uspokoić wszystkich, którzy nie wybrali się jeszcze do kina – raczej nie przegapiliście narodzin kolejnego rewolucjonisty kinematografii. Raczej, bo reżyser filmu Navot Papushado ma przecież szansę stać się nim w przyszłości. Jednak z całą pewnością nie nastąpi to przy okazji Zabójczego koktajlu.
Zwłaszcza że sam film więcej ma wspólnego z Johnem Wickiem i jego naśladowcami niż z Kill Billem. Odwołań do twórczości słynnego postmodernisty – do którego sympatię Papushado ujawnił zresztą już w Dużych złych wilkach – oczywiście nie brakuje (motyw paraliżu, użycie łańcucha, sposób wykorzystania muzyki), jednak sama warstwa fabularna wydaje się krzywym odbiciem świata przedstawionego w hitowej serii z udziałem Keanu Reevesa. Podobnie jak i tam, także tutaj półświatkiem rządzą tajemnicze organizacje zrzeszające zabójców na zlecenie, na neutralny grunt można wejść tylko wtedy, gdy zostawi się broń w recepcji, a tę można kupić nawet w bibliotece, jeśli zagada się odpowiednim slangiem.
Sam (Karen Gillian) nie ma w życiu kolorowo. Gdy była nastolatką, matka (Lena Headey) porzuciła ją, uciekając przed zemstą gangsterów, więc dziewczyna postanowiła robić jedyną rzecz, na której się zna – mordować ludzi za pieniądze. W takim zawodzie zastajemy ją kilkanaście lat później, kiedy to w trakcie jednego ze zleceń wpada w niemałe kłopoty. Nieumyślnie zabija samotnego ojca i w przypływie tęsknoty za własną matką postanawia zaopiekować się jego córką (Chloe Coleman). Niestety po piętach depcze im kolejny tato, którego Sam pozbawiła potomstwa. Ten jest jednak uzbrojony w całą armię osiłków, co oznacza, że bez krwawej konfrontacji się nie obejdzie.
Tak więc na pierwszy plan wychodzą dwa motywy: zemsty i relacji rodzica z dzieckiem. W związku z powyższym przed, po, a czasami nawet w trakcie kolejnych mordobić poszczególne strony wyjaśniają sobie wszelkie niedopowiedzenia, co bywa prowadzone w sposób do bólu sentymentalny – z tym że jest to sentymentalizm kontrolowany. Ogólnie bowiem widać, że twórca od początku wiedział, jaki efekt chce osiągnąć i żadna z ukazanych tutaj sekwencji nie jest dziełem przypadku. I między innymi z tym mam właśnie problem, bo ukierunkowanie większości filmu na komedię – a że prawie żaden żart czy gag tu nie siada, to jeszcze inna kwestia – nie okazało się strzałem w dziesiątkę.
John Wick działa, ponieważ pomimo osadzenia akcji w absurdalnej rzeczywistości, pełnej miejsc oraz postaci, które w normalnym świecie nie miałyby racji bytu, wszyscy traktują się śmiertelnie poważnie i kiedy walczą, to są to ciężkie starcia na śmierć i życie. Tymczasem większość tutaj przedstawionych potyczek stanowi żart sama w sobie. Ewentualnie bohaterki prowadzą je z ludźmi, delikatnie mówiąc, nierozgarniętymi. Być może to mój problem, ale trudno mi zaangażować się w kibicowanie jednej stronie konfliktu, gdy druga jest złożona z idiotów i na każdym kroku wyłazi jej brak kompetencji. Dość powiedzieć, że jest tu banda przeciwników, którzy dosłownie zabijają się nawzajem, zanim protagonistka ma okazję im zagrozić.
I niewykluczone, że bym to wszystko wybaczył, gdyby sama realizacja starć stała na wysokim poziomie – a nie stoi. Porównanie do Johna Wicka tym razem sobie daruję, ale nawet w zestawieniu ze sceną w autobusie z Nikogo z Bobem Odenkirkiem czy słynnym mastershotem z Atomic Blonde każda walka w Zabójczym koktajlu wypada po prostu słabo. Z różnych powodów – raz jest to dynamiczny montaż, który uniemożliwia zrozumienie akcji, innym razem chodzi o psującą immersję „miękkość” ciosów, przez którą nie czujemy ich siły, a jeszcze innym cała sekwencja jest tak przestylizowana, że zamiast satysfakcjonującego zderzenia stronnictw otrzymujemy średni teledysk. Szkoda. Tym bardziej, że wykorzystywane do walki bronie, jak i same pomysły na ich zaaranżowanie (kręgielnia, parking, gabinet lekarski) są naprawdę ciekawe i przy lepszej choreografii z pewnością zapamiętałbym te sceny na lata.
Jednak Zabójczy koktajl, choć jest filmem akcji, to zabiera głos także w sprawach społecznych. Konkretnie zaś gra na nosie przeciwnikom ruchów feministycznych, jedyna bowiem pozytywna postać męska ginie już przy okazji zawiązania akcji, a grupa sojuszników głównej bohaterki składa się wyłącznie z kobiet. Co ciekawe, nie różnicuje się ich sposobów rozwiązywania konfliktów – tutaj koniec końców wszyscy przechodzą do prania się po pyskach (choć warto zaznaczyć, że Sam nie robi tego, dopóki nie zostaje sprowokowana). Film zdaje sobie przy tym sprawę z własnego stanowiska i zdarza mu się to wielokrotnie komentować w mniej (dosłowne nawiązania w dialogach) lub bardziej (zarząd Firmy składający się z mężczyzn) subtelny sposób. Przyznam, że zawsze mam problem z tego typu samoświadomością, ale trudno mi jednoznacznie uznać ją za wadę.
Z pewnością mogę za to pochwalić warstwę audiowizualną (z pominięciem choreografii oczywiście). Świetny dobór lokacji wraz z przemyślaną i pięknie kiczowatą, a przy tym równie pięknie skomponowaną scenografią tworzą idealny podkład pod sceny akcji, które w lepszym wykonaniu stałyby się wręcz ikoniczne. Zabawa światłocieniem, neony, pastelowa kolorystyka – na brak różnorodności nie można narzekać, zwłaszcza gdy taką oprawę dopełnia starannie wyselekcjonowana muzyka (nareszcie ktoś wykorzystał Piece of My Heart Janis Joplin w sekwencji akcji!). Połączenie przywodzącego na myśl The Lonely Shepherd z Kill Billa motywu muzycznego z wykorzystaniem światowej klasy piosenek sprawia, że słucha się tego filmu z prawdziwą przyjemnością.
Dobrą robotę wykonali także aktorzy. Szczególne pochwały należą się Lenie Headey, która gdy tylko pojawia się na ekranie, to napełnia go niewytłumaczalną charyzmą. Na dalszym planie zobaczymy równie dobrze realizujących swoje zadania Angelę Bassett, Paula Giamattiego czy niezastąpioną Michelle Yeoh. Niestety nieco gorzej wypada Karen Gillian w roli głównej, choć możliwe, że to mniej wina aktorki, a bardziej samej postaci – prostej w założeniach i po prostu nudnej. Obawiam się, że przygotowany dla niej strój, będący po prostu dresem z kręgielni, furory nie zrobi i nie zamieni się nagle w rozpoznawalny element popkulturowej spuścizny.
Tak więc plakat plakatem, a rzeczywistość rzeczywistością. Zamiast nowego Tarantino otrzymaliśmy kolejnego naśladowcę (a może naśladowczynię?) Johna Wicka, tym razem w przestylizowanym i jeszcze bardziej teledyskowym wydaniu. Poprawną warsztatową robotę, której największą wadą jest to, że nie powstała w próżni i możemy ją porównać do podobnych, ale zdecydowanie lepszych tytułów – o części z nich wspomniałem nawet w recenzji. Podczas tej bogatej filmowo jesieni znajdziemy w kinach zarówno lepsze filmy akcji, jak i komedie, dlatego być może lepszym pomysłem będzie poczekać, aż Zabójczy koktajl pojawi się na streamingu. A jeśli macie ochotę na koktajl, to wyskoczcie po prostu do jakiejś dobrej knajpy.