JEDEN GNIEWNY CZŁOWIEK. Guy Ritchie uderza w mrok
Guy Ritchie to reżyser, który nie przestaje zaskakiwać. Starszym widzom znany przede wszystkim ze świetnej filmowej gangsterki po brytyjsku (Porachunki, Przekręt), młodszym kojarzy się raczej z bardziej nowoczesnym kinem komercyjnym i blockbusterami (dylogia Sherlock Holmes, Król Artur: Legenda miecza, Aladyn), niedawno zaś powrócił do korzeni bardzo udanymi Dżentelmenami. Tym razem Guy Ritchie wraca z kolei do jednego z aktorów, z którymi z sukcesami pracował przed laty i w Jednym gniewnym człowieku funduje Jasonowi Stathamowi prawdziwą podróż w mrok.
To pierwsza i podstawowa różnica pomiędzy zdecydowaną większością (całością?) dorobku Ritchiego a jego najnowszym dziełem – Jeden gniewny człowiek to pierwszy tak zdecydowanie poważny i mroczny film tego reżysera. Oś fabuły skupia się wokół Fortico Security, firmy ochroniarskiej przewożącej w swych furgonetkach miliony dolarów. Jeden z takich pancernych samochodów zostaje napadnięty przez uzbrojoną bandę, a w wyniku napadu giną nie tylko dwaj pracownicy Fortico, ale i przypadkowy świadek zdarzenia. Niedługo później do siedziby firmy zgłasza się niejaki Patrick Hill (w tej roli Statham), który aplikuje na stanowisko ochroniarza-konwojenta. Facet ledwo zdaje egzamin wstępny, ale zostaje zatrudniony, choć od początku można wyczuć, że chodzi mu o coś więcej niż stała posada z odrobiną adrenaliny…
Jeden gniewny człowiek rozpoczyna się od sekwencji napadu przywołującej na myśl słynne sceny z Gorączki Michaela Manna i trzeba przyznać, że pod względem budowania napięcia, montażu i timingu film Ritchiego nie ustępuje kultowemu dziełu z 1995 roku. Jeden gniewny człowiek, niczym obrazy Quentina Tarantino, podzielony jest na zgrabnie zdefiniowane rozdziały, których tytuły zaczerpnięte zostały z warstwy dialogowej – ta struktura to nie tyle zasługa inwencji Guya Ritchiego, ile faktu, iż Jeden gniewny człowiek to remake francuskiego Konwojenta (2004) Nicolasa Boukhriefa. Przyznam, że nie znam tej produkcji, ale jeśli jest choć w połowie tak efektownie zrealizowana, jak Jeden gniewny człowiek, to pewnie warto się z nią zapoznać – najnowsze dzieło Guya Ritchiego to bowiem niezwykle precyzyjnie zrealizowane i drobiazgowo udźwiękowione kino sensacyjne z wątkiem zemsty jak zwykle najlepiej smakującej na zimno.
Jeden gniewny człowiek nie odkrywa filmowej Ameryki – to tradycyjne kino wendety, w którym motywacja bohatera determinuje każdy jego krok, pomaga mu pokonać każdą przeszkodę i wyłącza w nim jakiekolwiek moralne opory. Statham gra tu zresztą w pewnej kontrze do swojego typowego wizerunku – nie jest rycerzem bez skazy, który kopie tyłki w słusznej sprawy, lecz od samego początku zdaje się wyrachowanym skurczybykiem skrywającym mroczną tajemnicę. Nie ma tu sensacyjnej intrygi, lecz kalkulowana, realizowana z zimną krwią zemsta, która nie akceptuje półśrodków. Fani kina Guya Ritchiego mogą się jednak poczuć zawiedzeni – nie ma tu typowego dla niego humoru i błyskotliwych dialogów, ale też konwencja Jednego gniewnego człowieka wcale ich nie przewiduje. To kino akcji w starym brytyjskim stylu, w którym cel i jego precyzyjne egzekwowanie jest ważniejsze niż tekstualne efekciarstwo.
Podobne wpisy
Guy Ritchie udowadnia, że potrafi robić kino nie tylko z przymrużeniem oka. Gdy gra toczy się na poważnie, jest w stanie zrealizować świetną produkcję stuprocentowo czystą gatunkowo, zrezygnować z immanentnej cechy swoich filmów – specyficznego humoru i luzu – i zanurzyć się w mroku wraz ze swoim bohaterem. I nawet przeniesienie miejsca akcji do Los Angeles i obsadzenie filmu głównie amerykańskimi aktorami – co prowadzi w efekcie do w niemal całkowitego porzucenia „brytyjskości à la Ritchie” – nie przeszkadza w osiągnięciu więcej niż zadowalającego efektu końcowego. Czyżby nowym wcieleniem tego reżysera miało być „po amerykańsku i na poważnie”?