FASCYNUJĄCE zakulisowe informacje na temat SCEN WALK
Wirtuozi pięści i kopniaków od zawsze zachodzili w głowę, jak zaprezentować widzom sceny walki, by te wbijały w fotel i zostawały z nimi na zawsze. Niekiedy aktorzy sami decydowali, jak skutecznie i widowiskowo obić facjatę tego złego. Częściej jednak w proces przygotowania filmowych starć zaangażowani są specjaliści, a nawet całe drużyny ekspertów znających się na rzeczy i wiedzących, gdzie uderzyć, by wzbudzić naszą nieokrzesaną ekscytację. Przyjrzyjmy się od kuchni kilku przykładom walk, w których krew, znój, pot i łzy towarzyszyły bohaterom nie tylko przed kamerą, ale również na planie.
Rocky (1976), reż. John G. Avildsen
Co łączy Sylvestra Stallone’a, Orsona Wellesa i Charliego Chaplina? Wszyscy trzej, jako jedyni w historii, otrzymali nominację do Oscara za najlepszą rolę i najlepszy scenariusz w jednym filmie. Sly dokonał tego dzięki Rocky’emu – bokserze włoskiego pochodzenia, który spełnia swój amerykański sen, stając w ringu z mistrzem Apollo Creedem. Przygotowania do walki wieczoru pomiędzy tymi fighterami kosztowały ich hektolitry potu nie tylko na ekranie. Stallone jako przedłużenie pięściarskiej techniki swojego imiennika, Rocky’ego Marciano, spędził sześć miesięcy, szlifując umiejętności pod czujnym okiem Jimmy’ego Gambino, filmowego choreografa, który doradzał później na planie Wściekłego Byka. Carl Weathers w roli uwielbianego Apolla postawił na masę, co miało mu wkrótce zapewnić angaż w Predatorze. Jego katorżniczy trening zaimponował samemu Muhammadowi Alemu – ówczesnemu rzeczywistemu mistrzowi wagi ciężkiej. Ali, król sportowego marketingu i pozaringowej prowokacji, zaproponował nawet Weathersowi pojedynek. Ten na propozycję przystał, a potyczka odbyła na ulicy, gdzie panowie symbolicznie, z zachowaniem zasad bezpieczeństwa, przyjacielsko poprzecinali powietrze paroma prostymi. Gdy już na planie doszło w końcu do walki wieczoru, reżyser John G. Avildsen musiał poczuć rozczarowanie. Rocky kontra Creed okazała się apatyczną, pozbawioną dynamiki hucpą, w której obaj głównie blokowali rzadkie ciosy i odskakiwali od przeciwnika. Materiał dobry na galę boksu w Polsacie, ale z pewnością nie na ponadczasowego klasyka. W odpowiedzi Avildsen niczym bokser zmienił strategię, nakazując Stallone’owi napisać całą walkę z dokładnością do najmniej celnego ciosu. Rocky wrócił z 32 stronami maszynopisu, na którym umieścił skrupulatne statystyki, kto i kiedy atakuje, jak często i jakie są obrażenia. Choreografia walki pochłonęła 35 godzin.
Droga smoka (1972), reż. Bruce Lee
Lee był upartym aktorem, mogącym sprawiać wrażenie aroganta. W swoich zaledwie kilku filmach nakręconych w Hollywood miał zazwyczaj decydujący głos odnośnie ekranowych wydarzeń oraz obsady. Do roli swojego przeciwnika w Drodze smoka wybrał starego znajomego i dawnego sparingpartnera, Chucka Norrisa. Ozdobą filmu miał być ich pojedynek – spotkanie dwóch największych żyjących mistrzów sztuk walki. Bruce, dążący do jak największej kontroli nad realizacją jako scenarzysta i reżyser, miał parę uwag do Norrisa. „Ile ważysz?” – zapytał Lee w rozmowie telefonicznej. „Siedemdziesiąt trzy, może cztery kilo” – odparł Chuck. Za mało. Lee kazał mu przytyć dziesięć kilo, co było nie lada wyczynem, biorąc pod uwagę, że do zdjęć pozostały trzy tygodnie. Za tym wymogiem krył się jednak haczyk, zupełnie w stylu hongkońskiego mistrza, który sprawił, że Norris wyglądał jak „spasiony łoś” – określenie ukute przez samego Chucka pod adresem swojej postury. Oczywiście, na zasadzie kontrastu, Lee miał sprawiać wrażenie szybszego. Miał być wojownikiem o idealnie wyrzeźbionej sylwetce i, tym samym, główną atrakcją filmu. Do określanej często jako najlepszej filmowej walki dochodzi w Koloseum, które zostało wiernie odwzorowane w studiu Golden Harvest. Wcześniej ekipa udała się do Włoch, gdzie przekupiła odpowiednie władze strzegące zabytku, by móc wykonać parę szybkich ujęć. Miały one podpowiedzieć twórcom Drogi smoka, jak przygotować scenografię. Sama walka była zainspirowana boksem, a konkretniej ringową bójką pomiędzy Alim a Clevelandem Williamsem z 1966 roku. W finale filmu nie zabrakło również odniesień do filozofii jeet kune do – stylu walki Bruce’a. Ponoć Droga smoka to jedyny udokumentowany przypadek, kiedy Chuck Norris faktycznie obrywa. Raz. Tylko od Bruce’a Lee.
Samotny wilk McQuade (1983), Steve Carver
Innym już razem Norris wraca na znajome tory, triumfując przeciwko wyjątkowo wymagającemu przeciwnikowi. Tak bowiem należy tytułować Davida Carradine’a, który popularność zbił na serialu Kung fu, a w Polsce na jego kontynuacji, Legendach kung fu (czołówka!). Sam fakt pokonania Carradine’a w kluczowej scenie tego luźno flirtującego z twórczością Sergio Leone dzieła był dość kłopotliwy dla twórców Samotnego wilka… Poszło o umowę, według której Carradine w rozstrzygającej bijatyce nie może polec z rąk (a raczej pięści) Norrisa. Był w końcu mistrzem kung fu, a jego porażka mogła zostać źle odebrana przez jego fanów. Zapis pozornie niemożliwy do obejścia okazał się furtką dla definitywnego rozwiązania – zbir grany przez Carradine’a ginie od wybuchu granatu. Starcie aktorów nie obyło się bez przytyków z obydwu stron. Norris żartował, że umiejętności walki u jego przeciwnika są tak dobre, jak umiejętności aktorskie jego samego. Aby spotęgować napięcie i uatrakcyjnić walkę, obaj nie trenowali ze sobą. Nie zgodzili się również na użycie dublerów, którzy przyjmowaliby bolesne ciosy, jak te, które spadły na Chucka. David bowiem nie miał w zwyczaju się pieścić. Krążyły plotki, że na planie trzeszczą kości, a panowie nie szczędzą sobie kontuzji – złamane nosy i kopnięcia w szczękę były częścią repertuaru. W okresie zdjęciowym Carradine nie walczył jedynie z filmowym McQuadem. Aktor chorował wówczas na raka, a rola i możliwość pracy z Robem Mosesem, uznanym trenerem kung fu, najzwyczajniej dodawała mu mnóstwo energii. Pomimo tego jego Wilkes musiał ćwiczyć z wytypowaną świtą Norrisa. David nie był do końca zadowolony takim obrotem spraw, więc pewnego razu spił swoich kompanów z placu boju i gdy następnego dnia wznowił przygotowania, z łatwością udowodnił wyższość nad „osłabionymi” kaskaderami. W całej tej historii nie brakuje również ducha Bruce’a Lee. Producenci przekonywali, że gdyby aktor żył, to on stanąłby naprzeciwko Strażnika Teksasu, zwiastując „największy rewanż w historii”. Ich entuzjazm mógłby skończyć się na przechwałkach, bowiem Lee nie poszedłby przecież na najmniejszą ugodę – nie taką, według której przegrywa z Chuckiem. Albo kimkolwiek innym.
Oni żyją (1988), reż. John Carpenter
John Carpenter, przesycony angażem Kurta Russella do swoich poprzednich filmów, wytypował na głównego bohatera Oni żyją Roddy’ego Pipera, niestety nieżyjącego już profesjonalnego wrestlera. W jednej z kolejnych najsłynniejszych filmowych scen walki Piper, w roli Johna Nady, konfrontuje się ze swoim przyjacielem Frankiem (Keith David). Ta bójka, bo trudno nazwać ją inaczej, nie ma nic z maestrii azjatyckich mistrzów. Przypomina grę Franco, w której żelazne pięści stanowią oręż nie ostrzejszy niż cięty język. Jest przejaskrawiona, epatuje agresją i adrenaliną. Cała swada rozchodzi się o okulary, po założeniu których widzi się trupy rządzące światem. Nada próbuje wymusić na Franku ich założenie, co prowokuje starcie. Planowana na około 30 sekund utarczka przeradza się w ponad pięciominutową burdę. Przygotowania do sceny pochłonęły dwa miesiące. Chodziło o reinterpretację bijatyki ze Spokojnego człowieka Johna Forda, gdzie John Wayne okłada z wzajemnością Victora McLaglena. Ale to jedynie czubek góry lodowej. By odrealnić piekielnie długą scenę, Carpenter użył kamery Panaglide, jednej z pierwszych steadicam, niwelującej wstrząsy i gwarantującej mobilność operatora. Dzięki temu wydarzenia za studiem produkcyjnym reżysera, gdzie nakręcono scenę, ogląda się po części jak balet, co podkreślał sam Carpenter. Zainspirowani jego uliczną wizją Matt Stone i Trey Parker poddali ją własnej interpretacji. I oto w jednym z odcinków Miasteczka South Park Jimmy i Timmy – dwaj niepełnosprawni bohaterowie – wyrównują rachunki na wzór ulicznych gladiatorów z Oni żyją.