FASCYNUJĄCE zakulisowe informacje na temat SCEN WALK

Jason Bourne (2016), reż. Paul Greengrass
Od samego początku serii filmów z Mattem Damonem w roli Jasona Bourne’a byłem pod wrażeniem, jak utalentowany zarówno Will Hunting, jak i Tom Ripley obchodzi się ze swoimi rywalami. Gdy kilkanaście lat po zamknięciu tryptyku o przygodach człowieka bez pamięci Paul Greengrass postanowił odkurzyć literacki pierwowzór od Roberta Ludluma, spokojnie czekałem na rozwój wydarzeń. Finałowa naparzanka Jasona Bourne’a wypadła satysfakcjonująco, czego niestety nie można powiedzieć o samym filmie. Za bolesną choreografię odpowiadał legendarny architekt scen walki – Roger Yuan. Dyrektywy, jakie otrzymał od Greengrassa przy okazji nowej produkcji, brzmiały jasno. Bourne, spędziwszy czas wolny na krwawym klepaniu misek w słonecznej Grecji, ma być twardzielem-bokserem. Brutalnie miał wypaść nie tylko sam styl walki, ale również trening. Damon poddał się surowej diecie, do której dołożył szereg ćwiczeń, doprowadzając własne ciało do fizycznych granic. Mówiąc krótko, aktor miał wyglądać na wykończonego, ale zdeterminowanego do działania. Co z pewnością nie było łatwe – męczący trening, wskutek którego Damon osiągnął szczytową formę, gdy miał 29 lat, po 16 latach wydawał się wprost absurdalny. Roger Yuan jako branżowy wyjadacz i profesjonalista potraktował wskazówki Greengrassa i podejście aktora bardzo poważnie. Starszy, okryty siwizną Bourne miał stracić bitewną grację na rzecz topornych, wręcz mechanicznych uderzeń podszytych doświadczeniem i chęcią zadania jak największych obrażeń każdemu, kto mu podpadnie. Ujściem tego napędzanego raczej przemocą aniżeli określonym stylem walki podejścia jest wieńczące film mano-a-mano. Bourne ściera się z Agentem (Vincent Cassell). Pierwotnie do starcia miało dojść w tunelach stolicy hazardu, ale te w czasie zdjęć okupowali bezdomni, co nie opowiadało wizji reżysera. Naprędce wymyślono plan B. Ekipa zmieniła lokalizację, stawiając na pozbawiony lokatorów tunel z porozrzucanymi tu i ówdzie przedmiotami, które odgrywały ważną rolę w scenariuszu. To też spowodowało, że aktorzy musieli ekspresowo przygotować choreografię na nowo. Nadciągająca jatka miała teraz przypominać walkę rodem z zimnych lochów Koloseum. Podobnie zresztą jak to, na co dekady temu zapatrywał się Bruce Lee w Drodze smoka.
Przyczajony tygrys, ukryty smok (2000), reż. Ang Lee
Pozostający najlepiej sprzedającym się filmem nieanglojęzycznym Przyczajony tygrys, ukryty smok zapiera dech w równym stopniu dzisiaj, co w dniu premiery. Sukces nie byłby tak gigantyczny, gdyby nie wkład Woo-pinga Yuena, mistrza sztuk walki, stale szkolącego aktorów, by ci zachwycali swoimi umiejętnościami kolejne generacje widzów. Yuen trzyma się jednej zasady – zawsze pracuje z ekipą do 10 osób, które zaspokajają większość wymagań choreografii. W Przyczajonym tygrysie… drużyna ta liczyła, bagatela, aż 60 pracowników zaangażowanych w ręczne operowanie linami podczepionymi do fruwających po ekranie aktorów. Ci z kolei nie używali dublerów. Wkład z zewnątrz obejmował jedynie rzekome liny, które cyfrowo usunięto przy montażu. Być może dlatego Ang Lee wspomina, że z czasu kręcenia jednej z najbardziej urzekającej i wysmakowanych scen – pojedynku w lesie – najlepiej pamięta pot. Nie dlatego, że było gorąco – jak przekonuje – ale z powodu największych azjatyckich gwiazd niebezpiecznie lewitujących i oszukujących grawitację hen wysoko pośród koron drzew z 30 tym razem członkami ekipy ręcznie odtwarzającymi z ziemi ruch bambusów na wietrze. Jedną ze wschodzących gwiazd pośród wyszkolonej i zgoła wprawionej w sztukach walki obsady była młodziutka Ziyi Zhang, która na planie pojawiła się bez jakiejkolwiek wcześniejszej praktyki. Braki szybko zrekompensowały jej taneczne techniki, pozwalając aktorce szybko i bezboleśnie opanować ruchy w scenach pojedynków. Zhang jako jedyna również znała mandaryński, którego nauka stanowiła prawdziwą katorgę dla Yun-fata Chowa i Michelle Yeoh.
Nigdy nie mów nigdy (1983), reż. Irvin Kershner
Nakręcony poza franczyzą Nigdy nie mów nigdy był ostatnim występem Seanna Connery’ego w roli agenta 007. Connery, mający najlepsze bondowskie występy już za sobą, stanął naprzeciw Patricka Roacha. Ten blisko dwumetrowy odtwórca czarnego charakteru zaskakuje Bonda w scenie na siłowni. James wyciska właśnie ciężary, kiedy Lippe zaprasza go do tańca, rzucając zadziornie: „ciężko, Panie Bond?”. Przebrzydły złoczyńca tradycyjnie dostaje manto, przedtem w ferworze walki obracając przytulną klinikę w ruinę. Jego koniec jest dość zabawny, bowiem pośrednią przyczyną zgonu okazuje się próbka moczu agenta Jej Królewskiej Mości, która ląduje na twarzy Hrabiego Lippe. 51-letni wówczas Connery dostawał sporo fory, głównie od reżysera choreografii Vica Armstronga, starającego się zminimalizować wysiłek aktora. Armstrong przygotował mu szereg wypracowanych uników oraz przydatne w starciu rekwizyty, takie jak hantle. Ławeczka pod sztangę Connery’ego na tyle spodobała się Roachowi, że ten postanowił ją wykupić. Delikatnie ją przerobił, po czym dumnie umieścił we własnej siłowni, reklamując jako prawdziwą. Żeby ekranowa konfrontacja wypadła jak trzeba, Connery i Roach poświęcili na przygotowania trzy tygodnie. Nauczycielem Connery’ego został nie kto inny jak Steven Seagal, mistrz aikido. Filmowy Nico okazał się nauczycielem być może zbyt wymagającym, ponieważ jeden z treningów Connery zakończył ze złamanym nadgarstkiem. Cała sekwencja pojedynku natomiast miała zostać nakręcona w Luton Hoo w Bedfordshire. Niestety czas nie był sprzymierzeńcem twórców produkcji, ponieważ planowane zdjęcia przerwano. Na przeszkodzie stanęła sama królowa, która wybrała się do Bedfordshire na pokaz taneczny przeznaczony tylko dla jej oczu.