ENNIO MORRICONE. 90 najlepszych soundtracków

The Lady Caliph (reż. A. Bevilacqua, 1970)
Morricone to nie tylko spaghetti westerny, Leone i giallo. To przede wszystkim mistrz wzruszeń. I twórca z głową pełną melodii, które jest w stanie produkować w nieskończoność – nie zawsze z wybitnym rezultatem, ale nigdy nie schodząc poniżej bardzo dobrego poziomu. To wierność melodyczności i przywiązanie do piękna – jakkolwiek cukierkowo by to nie zabrzmiało – czynią z niego kompozytora, którym zachwycają się nie tylko krytycy muzyczni, ale i zwykli widzowie. Opowiadając historię złamanego serca La Califfy potrafi dosłownie wejść w skórę kobiety, oddać całą gamę jej emocji za pomocą nieśmiałych, jakby wahających się przed zabraniem głosu nut.
Miasto przemocy (reż. S. Sollima, 1970)
Ten ponury, mroczny, a przecież tak przy tym emocjonujący soundtrack za pomocą dźwięków opowiada historię zawodowego mordercy, który zostaje schwytany i osadzony w więzieniu. Po wyjściu poprzysięga zemstę wszystkim, którzy wzięli udział w spisku przeciwko jego osobie – na liście znajduje się również jego była kobieta, obecnie kochanka wpływowego gangstera.
Śledztwo w sprawie obywatela poza wszelkim podejrzeniem (reż. E. Petri, 1970)
Beng! Słynny motyw przewodni z tego filmu budzi pewne skojarzenia z Klanem Sycylijczyków. Sam kompozytor określił efekt, który starał się tutaj uzyskać, jako groteskową szpiegowskość połączoną z kolorytem lokalnym. Mnie pobrzmiewa także kreskówkowym detektywem, zaangażowanym w jakieś absurdalne śledztwo. Jakiekolwiek byłyby wasze skojarzenia, jedno jest pewne – ten niesamowity i diabelnie zaraźliwy utwór bardzo przyjemnie wżera się w mózg. Film wygrał Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny, ale samemu Morricone przyszło czekać na swoją pierwszą (i jedyną) statuetkę Akademii jeszcze niemal pięćdziesiąt lat.
Sacco i Vanzetti (reż. G. Montaldo, 1971)
Film opowiada o prawdziwej historii dwójki anarchistów, robotników, Amerykanów włoskiego pochodzenia: Ferdinando Sacco i Bartolomeo Vazettiego. W latach dwudziestych zostali niesłużenie skazani na śmierć za napad, którego nie dokonali – jako biedni emigranci, w dodatku o niewygodnych poglądach, nadawali się idealnie na kozły ofiarne. We Włoszech ich postacie darzy się estymą, czego wyrazem jest m.in. ten nagrodzony w Cannes film. Dwa utwory z jego ścieżki dźwiękowej – Here’s To You oraz The Ballad of Sacco and Vanzetti – należą do żelaznego kanonu klasyki Morricone. Pierwszy z nich jest grany na prawie każdym jego koncercie.
Bez wyraźnych motywów (reż. P. Labro, 1971)
Jeden z moim zdaniem lepszych, a przy tym mniej znanych kryminalnych soundtracków Włocha. Dwa ulubione motywy Morricone z jego wczesnej twórczości – gwizdanie i instrumenty dęte – dialogują ze sobą w nieśpiesznym, swingującym motywie przewodnim. Całość jest bardzo laid back i niezwykle przyjemnie się to nuci; wpada w ucho bez wrażenia wżerania się w mózg. Podkład pod leniwe popołudnia z kawą i papierosem.
Magdalena (reż. J. Kawalerowicz, 1971)
To specjalnie na potrzeby obrazu polskiego reżysera powstał jeden z największych hitów Morricone – Chi Mai, wykorzystany później w Zawodowcu z 1981 roku. Włosko-jugosławiańska koprodukcja o dziewczynie, która uwodzi duchownego, nie należy być może do najsłynniejszych dokonań w dorobku Jerzego Kawalerowicza, ale międzynarodową rozpoznawalność zapewnia jej właśnie soundtrack. Oprócz słynnego Chi Mai (czyli: Kim jestem?) na szczególną uwagę zasługuje też przepiękny, niemal 10-minutowy utwór otwierający Come Maddalena, śpiewany przez nieocenioną muzę Morricone, Eddę Dell’Orso.
A Lizard in a Woman’s Skin (reż. L. Fulci, 1971)
Kiedyś w jakimś tekście natknęłam się na zdanie, które idealnie oddaje ducha tej muzyki: słuchanie soundtracku do Una lucertola con la pelle di donna sprawi, że zaczniesz podejrzewać, iż twój sprzęt grający opętał przybywający z innego wymiaru demon, który ma jednak doskonały gust muzyczny. Pozorna kakofonia dźwięków tworzy nastrojową, stawiającą włoski na karku na baczność kompozycję: barokową, bogatą, zawiłą. Zmiennokształtną i zmiennocieplną, schizofreniczną i falującą, rozdygotaną i natarczywą. Idealnie punktującą oniryczną atmosferę tego klimatycznego giallo.
Cold Eyes of Fear (reż. E.G. Castellari, 1971)
Jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek zacznie w waszym towarzystwie obrażać Mistrza i określać go epitetami w stylu: nobliwy, staroświecki, nudny, to puśćcie temu kompromitującemu się krzykaczowi ścieżkę dźwiękową do Gli occhi freddi della paura. To bodaj najbardziej awangardowa i pojechana rzecz w całym dorobku Maestra – cudownie dysharmonijna, dysonansowa i jakby stworzona pod bezsenne noce oraz koszmary; brzmiąca rozbitym szkłem i rozdygotanymi nerwami. Jednocześnie nietypowa i typowa dla giallo, jakby intuicyjnie przeczuwająca nadejście Lyncha. Morricone genialnie oddał tytułowe „oczy strachu”, które – co wszyscy wiemy – są wielkie. Jak i cały ten nieznany szerzej soundtrack.
Garść dynamitu (reż. S. Leone, 1971)
Sean-Sean, Sean-Sean… Do tej niezwykle przyjemnej, bujającej i rytmicznej melodii można spokojnie zatańczyć z drugą połówką. I pogwizdać w rytm beztroskiego, niosącego z sobą poczucie swobody motywu przewodniego – czujemy się jak na dzikiej, nieznanej drodze prowadzącej nas ku przygodzie życia. Całość jest chwytliwa i pogodna, a jakoś tak przy tym urocza i wzruszająca. Tylko czemu, ach, czemu z dwóch oryginalnych tytułów to nie Duck, You Sucker! przyjęło się w polskiej tradycji… Sam Morricone określił kiedyś ten soundtrack jako najlepsze wyważenie racji pomiędzy tradycyjną muzyką tonalną a awangardowym eksperymentem, jakie kiedykolwiek udało mu się osiągnąć.
Kot o dziewięciu ogonach (reż. D. Argento, 1971)
Tym razem Morricone stworzył dla Argento w przeważającej mierze piękne, klasyczne melodie, z hipnotyzującym motywem przewodnim na czele. W dalszym ciągu jest to jednak włoski slasher; charakterystyczny dla filmów twórcy Suspirii niepokój i odrealnienie niesie ze sobą np. klimatyczna, wywołująca ciarki Paranoia Prima. Ten impresyjny utwór, kojarzący się nieco ze Lśnieniem i Pendereckim, z pewnością jest znany nawet osobom, które nie oglądały Kota o dziewięciu ogonach. Oglądaliście przecież Death Proof, prawda?