EKSPLOZJA. Zabawa z fanatykiem
Po latach oglądania kina akcji dopiero całkiem niedawno uświadomiłem sobie, że w Eksplozji wszystko jest na miejscu. Jest szalony antagonista, policjant, który bardzo chce być dobry, lecz ukrywa mroczną tajemnicę ze swojej przeszłości, bezbronna, jak to zwykle, kobieta i urocza córeczka tatusia. Są też głupi szefowie policji i jeden czarny policjant, którego z początku główny bohater nie lubi, ale potem się do niego przekonuje. Mało tego, od samego początku wiadomo, kto podkłada bomby, więc nie ma żadnego suspensu, a jednak cała ta mieszanka oczywistości dla amerykańskiego kina sensacyjnego działa skutecznie, gdy chodzi o przykuwanie do ekranu. Może dlatego, że produkcja została świetnie zmontowana, przez co wciąga rytmem, nawet jeśli wiemy, co się zaraz stanie. A może również dlatego, że…
…grany przez Tommy’ego Lee Jonesa Ryan Gaerity, czyli główny, czarny charakter jest naprawdę szalony. W jego motywację da się uwierzyć. Jest osobista i podparta niejasną przeszłością, więc luki da się uzupełnić domysłami. To osobowość Gaerity’ego unosi na swoich barkach cały film, skutecznie przywracając do życia Jamesa Dove’a (Jeff Bridges) jako mięsistą postać w oczach widza, z którą można się utożsamić. Bez szalonego bombera ciężko by było u Bridgesa o pełnokrwistego bohatera rodem z kina akcji. Na szczęście w toku fabuły zmienił się w Liama McGivneya, byłego członka IRA – tak zakładam. I tu pytanie do was. Z treści filmu nie wynika jasno, że Liam i Ryan byli razem w IRA. Jest mowa o jakimś werbunku do terrorystycznej komórki, ale czy można ją utożsamiać z IRA? Szczerze, nie mam pewności, chociaż to zakładam. Jeśli jest inaczej, dajcie znać, bo sam chciałbym wiedzieć, w jakiej antyangielskiej organizacji proirlandzkiej byli główni bohaterowie. A moje wątpliwości wzięły się stąd, że w rozmowie ze swoją żoną Liam zaprzeczył, żeby był członkiem konkretnie IRA.
Podobne wpisy
Wracając do oceny filmu, osobliwie się poczułem, gdy zobaczyłem Tommy’ego Lee Jonesa tańczącego do U2. Scena ta jest zaledwie odpryskiem o wiele poważniejszego problemu, na który cierpi Eksplozja, dlatego dostała ocenę 6, a nie 7. Film dość obszernie wykorzystuje problem irlandzkiej walki o niepodległość, oczywiście w tym sensie, że służy ona za tło pojawiające się za każdym razem, gdy na ekranie zjawia się antagonista Ryan Gaerity. Mało znanego reżysera, Stephena Hopkinsa, jednak mało obchodziło chociaż szkicowe wyjaśnienie, o co bili się Irlandczycy z Brytyjczykami w Ulsterze. Wystarczyło, że kiedyś, gdzieś tam, była wojna, a jeden z bohaterów powstrzymał drugiego przed wymordowaniem niewinnych ludzi, no i to U2 wiecznie w tle. Narzuca mi się porównanie do wiedzy przeciętnego Amerykanina na temat położenia geograficznego Polski. Nad Atlantykiem? Taki to mniej więcej poziom merytoryczny tematu. Irlandzka wojna o niepodległość okazała się miernie wykorzystanym narzędziem, żeby chociaż trochę wzbogacić akcję o coś głębszego. Dużo lepiej byłoby w ogóle nie tykać wątków europejskich, a skupić się na akcji, a ta poprowadzona jest całkiem sprawnie.
Już dawno temu, podczas pierwszego seansu, zachwyciła mnie ta mnogość pomysłów na domorosłe rozwiązania konstrukcyjne bomb. Od tamtego czasu nie zgłębiałem zbytnio tematu, lecz powrót do filmu okazał się dla mnie równie ciekawy. I przy tym nie mam pojęcia, czy faktycznie jest to możliwe, żeby konstruować takie skomplikowane i śmiercionośne zabawki. Jestem tylko pod wrażeniem ilości poziomów do przejścia przez iskrę, wymyślonych tylko po to, żeby spowodować wybuch. Wątpię, czy większości zamachowców chciałoby się aż tak bawić z policją, no chyba że mieliby szaleństwo w głowie zamiast rozumu. W sumie Ryan Gaerity jest nim wyraźnie naznaczony, niemniej czasem odnosi się wrażenie, że jego poczynania są bardziej kuglarskie niż faktycznie niebezpieczne. Zadziwia także bezwolność służb policyjnych, w których szeregach o dziwo jedynie Liam McGivney ma doświadczenie i wiedzę, żeby radzić sobie z bombami. To jak, u licha, oni wszyscy w całej jednostce jeszcze nie wylecieli w powietrze?
Nie powiem, U2 robi klimat, zwłaszcza w ujęciach na przerdzewiałym statku, który jest metą zamachowca Ryana. Nieźle również wyglądają zbliżenia i najazdy kamery na elementy ładunków wybuchowych czy konstrukcji wymyślnych zapalników. Jak podkreślałem wcześniej, nad samą fabułą nie ma sensu się zastanawiać, bo jest prosta jak konstrukcja cepa. Nie można jednak odmówić jej tego, co często w filmach nazywam grywalnością. W Diablo też nie trzeba było się nad niczym wiele zastanawiać, a ciupało się hordy wojowników Klanu Księżyca całymi nocami. W karierze mniej znanych reżyserów takie strzały nie zdarzają się często. Wyjątek Eksplozji potwierdza regułę w portfolio Hopkinsa, twórcy bardziej wyspecjalizowanego w serialach niż pełnometrażowych opowieściach. No i ta laurka na końcu, jakby był to filmik promocyjny dla jakiejś jednostki saperskiej. Amerykanie to jednak umieją zepsuć nastrój.
Z drugiej strony, czy od tego typu kina z lat 90. oczekujemy czegoś więcej niż taniej rozrywki bazującej na łechtaniu podstawowych instynktów? Oczywiście, że nie. Proste historie o czarno-biało skonstruowanych bohaterach potrafią zająć uwagę, a jeśli do tego zrobione są z niezłym warsztatem zdjęciowym (Peter Levy) wspomaganym U2 i dobrą ilustracją skomponowaną przez Alana Silvestri, czego chcieć więcej od kina na niedzielę. Jeśli jeszcze nie widzieliście Eksplozji, koniecznie nadróbcie tę zaległość. Ciekawe, czy uwierzycie w możliwość kierowania falą uderzeniową tak, żeby rykoszetem zmieniła kierunek o 90 stopni.