search
REKLAMA
Seriale TV

Edge of Darkness

Jacek Lubiński

15 października 2012

REKLAMA

Na skraju kinowej furii

W 2010 roku Martin Campbell dołączył do grona nielicznych twórców, którzy reaktywowali swoje klasyczne dzieła na potrzeby hollywoodzkich ekranów kinowych i jednocześnie jednym z kilku, którzy zarżnęli własne ‘dzieci’ za trochę ‘zielonych’. Powstanie remake’u Edge of Darkness było pewnie w jakimś stopniu związane z ostatnimi sukcesami serialowych adaptacji, jak Miami Vice czy przede wszystkim State of Play. Niestety, o ile tamte tytuły można uznać za (mniej lub bardziej) udane, tak Furia (swoją drogą koszmarny polski tytuł) ledwo łapie się do przeciętności. Jest to i tak spory komplement, biorąc pod uwagę, jak blado względem serialu wypada film. Leży w nim wszystko – począwszy od wymuszonych aktorskich kreacji (nawet Gibson gra półgębkiem), przez koszmarne, wydumane dialogi, a na takich „szczegółach”, jak całkowicie płaska i nijaka muzyka skończywszy. Słowem: film Campbella jest niemalże gwałtem dokonanym na oryginalnym tworze i można się jedynie cieszyć, że niektóre co ważniejsze osoby odpowiedzialne za serial (jak scenarzysta Troy Kennedy Martin, którego pamięci zresztą film zadedykowano) nie dożyły do premiery…

Zacznijmy od fabuły – ta jest na tyle pretekstowa, na ile to możliwe.

Jeśli słyszeliście od znajomych opinię o „świetnie zrobionym filmie w starym stylu”, czy też „mocnym, oldskulowym akcyjniaku”, to… pora zmienić znajomych lub przedefiniować ww określenia) Owszem, jeśli ktoś nie zna serialu, to pewnie da się trochę wciągnąć, a parę razy nawet zaskoczyć (jak choćby przy scenie morderstwa Emmy, która robi ogromne wrażenie w obu produkcjach) – sęk w tym, że są to z reguły momenty świeże, niemające swych odpowiedników w serialu (np.: dorwanie Bennetta w aucie), które podnoszą adrenalinę jedynie na chwilę. Cała reszta albo wlecze się niemiłosiernie, albo nie ma najmniejszego sensu, czy to względem postępowania bohaterów (Craven oblewa Bennetta skażonym mlekiem, po czym i tak do niego strzela), czy też w kontekście ogólnym (cały wątek z senatorem i Jedburghiem, który kończy się bezsensowną jatką). Z kolei sam pomysł wyjściowy został sprowadzony do poziomu Klanu.

W serialu następstwem morderstwa było drobiazgowe śledztwo, które ujawniało powoli rządowe machlojki na najwyższych stopniach, mogące doprowadzić do atomowego konfliktu i/lub ekologicznej zagłady. I wplątany weń Craven, który z początku chce jedynie dowiedzieć się kto zabił Emmę (notabene nie kryjącą się ze swoimi poglądami aktywistkę, a nie – jak w filmie – panią X, o której nie wiemy dosłownie NIC), zaczyna drążyć to wszystko właśnie w jej imieniu, by choć częściowo ją pomścić i poznać całą prawdę – generalnie zależy mu przez cały czas i gotów jest poświęcić się, aby doprowadzić sprawę do końca, mimo iż stoi na z góry straconej pozycji. Natomiast postać Gibsona (dziwna zamiana Ronalda na Thomasa) nie obchodzi nic, poza dorwaniem człowieka odpowiedzialnego za śmierć Emmy i zabiciem go, co raczej niezbyt dobrze świadczy o nim jako o policjancie. Złowrogie Northmoor pojawia się co prawda nie tylko z nazwy i są tam gdzieś jakieś gadki o broni atomowej, ale wszystko to nagle się urywa, znika i nie ma żadnego wpływu na fabułę – równie dobrze córka Cravena mogła zginąć z rąk lokalnego mafioza albo sfrustrowanego sprzedawcy gazet i pewnie nic by się nie zmieniło. Zresztą w tym filmie co chwila ktoś ginie równie nagle, jak się pojawia – i z reguły nie ma to większego znaczenia, mimo wielu zapewnień ze strony mundurowych, iż sprawa ta jest traktowana priorytetowo. A wszystko to okraszone okropnymi wręcz dialogami, w których bohaterowie raczą nas złotymi myślami, nawiązując do historii, łaciny, czy innych wydumanych rzeczy, albo też wygłaszają koszmarki takie, jak ten:

Craven: Emma nie mówiła o swojej pracy.
[5 sekund później]
Bennett: Nie wspominała panu o tym?
Craven: Emma nie mówiła o swojej pracy.

Same postaci są zresztą niewiele lepsze. Zmęczonego aktorstwem Gibsona, który jedynie w paru scenach pokazuje obłęd w oku znany z Lethal Weapon, nie ma w ogóle co porównywać do kapitalnej roli Pecka, który – choć zachowywał typowy, angielski spokój i opanowanie – to i tak cały czas wyglądał, jak niezabezpieczony granat, gotowy w każdej chwili wybuchnąć – co zresztą w kilku scenach faktycznie ma miejsce. Także Jedburgh w wykonaniu Raya Winstone’a jest cieniem oryginału – angielski flegmatyk (!) z wisielczym humorem, który sili się na cięte riposty (i przy okazji umiera, ale na co, dlaczego – tego już się nie dowiadujemy, podobnie jak jego przynależności i roli w całej fabule), to pikuś w porównaniu z brawurową kreacją Bakera jako jankesa z CIA, który nie boi się niczego i nikogo, a wszystko robi z odpowiednim rozmachem i uśmiechem na ustach.

Również luki po kapitalnych, niejednoznacznych postaciach Pendletona i Harcourta nie zostały zastąpione nikim ciekawym, a cały skład policyjnych kolegów Cravena to jedynie papierowi statyści, którzy nie porozumieliby się ze sobą nawet przy suto zakrapianym stole – podczas gdy jedna scena czy gest w serialu dawały nam wgląd we wszelkie, często zażyłe relacje między bohaterami. Na chwilę pojawiający się chłopak Emmy budzi z kolei nieco sprzeczności – z jednej strony wygrywa u widza swoją fizycznością, ale z drugiej niepotrzebnie rzuca się o wszystko i zachowuje bardzo niefrasobliwie, niewiele wnosząc do fabuły. Tymczasem serialowy Terry, choć nie wygląda specjalnie pociągająco, to jednak ma łeb na karku i sporo wie. Paradoksalnie najlepiej wypada Bojana Novakovic, ale jej postać – w przeciwieństwie do Joanne Whalley – została tak bardzo zmarginalizowana kosztem nic niewnoszących nagrań video, że trudno coś konkretnego powiedzieć, poza tym, że jej Emma jest w miarę ładna i daje się lubić.

Chciałbym napisać, że film spełnia chociaż podstawowe wymagania techniczne, ale i pod tym względem Furia zawodzi.

Albo inaczej – wszystko jest tu pozostawione same sobie, nic się nie lepi, nic się nie uzupełnia, jest przeciętnie do bólu. Choć akcję przeniesiono z Anglii do amerykańskiego Bostonu, to jedynie dialogi dają nam o tym znać. Gdy Scorsese osadził tam swego czasu remake Infernal Affairs, to atmosfera miasta aż wylewała się z ekranu – w filmie Campbella jest to miejsce zupełnie anonimowe, nieatrakcyjne, puste. Brudne, skąpane w deszczu angielskie miasta i surowe plenery zastąpiło jedynie słońce i wymuskane do granic przyzwoitości wnętrza rodem z katalogu Ikei, które zapewne uzupełniono tu i ówdzie o CGI. Żeby chociaż zdjęcia były tak wysmakowane jak w Payback, albo muzyka dawała nam równie ciekawy temat, jak ten stworzony przez Claptona i Kamena na potrzeby serialu. A gdzie tam! Nie wyróżniają się one zupełnie niczym i są równie bezpłciowe, co reszta filmu.

Generalnie gotów byłbym oddać twórcom filmu sprawiedliwość jedynie w kilku aspektach, ale patrząc przez pryzmat całości mam wrażenie, że te parę rzeczy wyszło im dobrze przez przypadek. Oprócz niektórych scen czy detali, nie ma tu bowiem nic, co zapadłoby w pamięć. Wspomniana scena, w której Craven dopada Bennetta w jego własnym aucie i przykładając mu lufę do skroni, nawiązuje do jego wcześniejszego pytania, to jeden z naprawdę niewielu momentów w filmie, gdy mimowolnie wstrzymuje się oddech. Podobnie przewidywalna fabularnie, ale i tak mocna scena zabójstwa Melissy, w której w końcu można wyczuć jakieś emocje. Podobał mi się także – jakkolwiek naciągany – fakt choroby popromiennej u Emmy. W serialu dopiero po jej śmierci wypłynęła informacja, że została ona napromieniowana, jednak minęło zbyt mało czasu, aby choroba dała o sobie znać w tak dosłowny sposób, jak ma to miejsce w filmie. Ale już np. choroba Cravena to całkowita pomyłka – Mel jeden raz wymiotuje do zlewu, po czym spokojnie umiera, podczas gdy w serialu widać było powolne następstwa promieniowana i jego wpływ na postać.

Mógłbym tak jeszcze wymieniać i wymieniać, ale to nie ma sensu – film wyraźnie przegrywa z serialem (który też idealny przecież nie jest) niemal w każdym aspekcie.

Oczywiście, można powiedzieć, że co sześć godzin, to nie dwie i tam gdzie ekipa telewizyjna mogła sobie pofolgować (czasem aż za bardzo), tam filmowcy musieli się streszczać. Sęk jednak w tym, że film sam w sobie – już bez oglądania się na serialowe korzenie – jest przeciętnym kinem akcji, nastawionym jedynie na bezsensowną, krwawą zemstę (a i z tym, że jest krwawy można się kłócić). I to jest największy zarzut dotyczący wersji kinowej: spłycono wszystko, co tylko się dało – łącznie z rewelacyjnym klimatem i niebanalnym przesłaniem – sprowadzając całość do głupiej, zupełnie nieangażującej widza sieczki, w której nie wiadomo o co chodzi. Samoistnie pojawia się więc pytanie: po co był cały ten zabieg adaptacji, skoro wystarczyło zmienić tytuł i imiona bohaterów, aby otrzymać zupełnie autonomiczne dzieło, którego trudno byłoby się czepiać? Odpowiedzi nań nie spodziewam się – szczególnie, że film na pewno zyskał sobie trochę fanów. Ja ze swojej strony seansu odradzał nie będę (bo od biedy da się to obejrzeć, a poza tym co kto lubi…), ale też i nie mam zamiaru polecać – lepiej powtórzyć sobie serial, który mimo ładnych paru lat na karku (oraz kilku wpadek) wciąż trzyma widza na krawędzi mroku (i fotela) od pierwszej do ostatniej minuty.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA