Edge of Darkness
Na skraju kinowej furii
W 2010 roku Martin Campbell dołączył do grona nielicznych twórców, którzy reaktywowali swoje klasyczne dzieła na potrzeby hollywoodzkich ekranów kinowych i jednocześnie jednym z kilku, którzy zarżnęli własne ‘dzieci’ za trochę ‘zielonych’. Powstanie remake’u Edge of Darkness było pewnie w jakimś stopniu związane z ostatnimi sukcesami serialowych adaptacji, jak Miami Vice czy przede wszystkim State of Play. Niestety, o ile tamte tytuły można uznać za (mniej lub bardziej) udane, tak Furia (swoją drogą koszmarny polski tytuł) ledwo łapie się do przeciętności. Jest to i tak spory komplement, biorąc pod uwagę, jak blado względem serialu wypada film. Leży w nim wszystko – począwszy od wymuszonych aktorskich kreacji (nawet Gibson gra półgębkiem), przez koszmarne, wydumane dialogi, a na takich „szczegółach”, jak całkowicie płaska i nijaka muzyka skończywszy. Słowem: film Campbella jest niemalże gwałtem dokonanym na oryginalnym tworze i można się jedynie cieszyć, że niektóre co ważniejsze osoby odpowiedzialne za serial (jak scenarzysta Troy Kennedy Martin, którego pamięci zresztą film zadedykowano) nie dożyły do premiery…
Zacznijmy od fabuły – ta jest na tyle pretekstowa, na ile to możliwe.
Jeśli słyszeliście od znajomych opinię o „świetnie zrobionym filmie w starym stylu”, czy też „mocnym, oldskulowym akcyjniaku”, to… pora zmienić znajomych lub przedefiniować ww określenia) Owszem, jeśli ktoś nie zna serialu, to pewnie da się trochę wciągnąć, a parę razy nawet zaskoczyć (jak choćby przy scenie morderstwa Emmy, która robi ogromne wrażenie w obu produkcjach) – sęk w tym, że są to z reguły momenty świeże, niemające swych odpowiedników w serialu (np.: dorwanie Bennetta w aucie), które podnoszą adrenalinę jedynie na chwilę. Cała reszta albo wlecze się niemiłosiernie, albo nie ma najmniejszego sensu, czy to względem postępowania bohaterów (Craven oblewa Bennetta skażonym mlekiem, po czym i tak do niego strzela), czy też w kontekście ogólnym (cały wątek z senatorem i Jedburghiem, który kończy się bezsensowną jatką). Z kolei sam pomysł wyjściowy został sprowadzony do poziomu Klanu.
W serialu następstwem morderstwa było drobiazgowe śledztwo, które ujawniało powoli rządowe machlojki na najwyższych stopniach, mogące doprowadzić do atomowego konfliktu i/lub ekologicznej zagłady. I wplątany weń Craven, który z początku chce jedynie dowiedzieć się kto zabił Emmę (notabene nie kryjącą się ze swoimi poglądami aktywistkę, a nie – jak w filmie – panią X, o której nie wiemy dosłownie NIC), zaczyna drążyć to wszystko właśnie w jej imieniu, by choć częściowo ją pomścić i poznać całą prawdę – generalnie zależy mu przez cały czas i gotów jest poświęcić się, aby doprowadzić sprawę do końca, mimo iż stoi na z góry straconej pozycji. Natomiast postać Gibsona (dziwna zamiana Ronalda na Thomasa) nie obchodzi nic, poza dorwaniem człowieka odpowiedzialnego za śmierć Emmy i zabiciem go, co raczej niezbyt dobrze świadczy o nim jako o policjancie. Złowrogie Northmoor pojawia się co prawda nie tylko z nazwy i są tam gdzieś jakieś gadki o broni atomowej, ale wszystko to nagle się urywa, znika i nie ma żadnego wpływu na fabułę – równie dobrze córka Cravena mogła zginąć z rąk lokalnego mafioza albo sfrustrowanego sprzedawcy gazet i pewnie nic by się nie zmieniło. Zresztą w tym filmie co chwila ktoś ginie równie nagle, jak się pojawia – i z reguły nie ma to większego znaczenia, mimo wielu zapewnień ze strony mundurowych, iż sprawa ta jest traktowana priorytetowo. A wszystko to okraszone okropnymi wręcz dialogami, w których bohaterowie raczą nas złotymi myślami, nawiązując do historii, łaciny, czy innych wydumanych rzeczy, albo też wygłaszają koszmarki takie, jak ten:
Craven: Emma nie mówiła o swojej pracy.
[5 sekund później]
Bennett: Nie wspominała panu o tym?
Craven: Emma nie mówiła o swojej pracy.
Same postaci są zresztą niewiele lepsze. Zmęczonego aktorstwem Gibsona, który jedynie w paru scenach pokazuje obłęd w oku znany z Lethal Weapon, nie ma w ogóle co porównywać do kapitalnej roli Pecka, który – choć zachowywał typowy, angielski spokój i opanowanie – to i tak cały czas wyglądał, jak niezabezpieczony granat, gotowy w każdej chwili wybuchnąć – co zresztą w kilku scenach faktycznie ma miejsce. Także Jedburgh w wykonaniu Raya Winstone’a jest cieniem oryginału – angielski flegmatyk (!) z wisielczym humorem, który sili się na cięte riposty (i przy okazji umiera, ale na co, dlaczego – tego już się nie dowiadujemy, podobnie jak jego przynależności i roli w całej fabule), to pikuś w porównaniu z brawurową kreacją Bakera jako jankesa z CIA, który nie boi się niczego i nikogo, a wszystko robi z odpowiednim rozmachem i uśmiechem na ustach.
Również luki po kapitalnych, niejednoznacznych postaciach Pendletona i Harcourta nie zostały zastąpione nikim ciekawym, a cały skład policyjnych kolegów Cravena to jedynie papierowi statyści, którzy nie porozumieliby się ze sobą nawet przy suto zakrapianym stole – podczas gdy jedna scena czy gest w serialu dawały nam wgląd we wszelkie, często zażyłe relacje między bohaterami. Na chwilę pojawiający się chłopak Emmy budzi z kolei nieco sprzeczności – z jednej strony wygrywa u widza swoją fizycznością, ale z drugiej niepotrzebnie rzuca się o wszystko i zachowuje bardzo niefrasobliwie, niewiele wnosząc do fabuły. Tymczasem serialowy Terry, choć nie wygląda specjalnie pociągająco, to jednak ma łeb na karku i sporo wie. Paradoksalnie najlepiej wypada Bojana Novakovic, ale jej postać – w przeciwieństwie do Joanne Whalley – została tak bardzo zmarginalizowana kosztem nic niewnoszących nagrań video, że trudno coś konkretnego powiedzieć, poza tym, że jej Emma jest w miarę ładna i daje się lubić.
Chciałbym napisać, że film spełnia chociaż podstawowe wymagania techniczne, ale i pod tym względem Furia zawodzi.
Albo inaczej – wszystko jest tu pozostawione same sobie, nic się nie lepi, nic się nie uzupełnia, jest przeciętnie do bólu. Choć akcję przeniesiono z Anglii do amerykańskiego Bostonu, to jedynie dialogi dają nam o tym znać. Gdy Scorsese osadził tam swego czasu remake Infernal Affairs, to atmosfera miasta aż wylewała się z ekranu – w filmie Campbella jest to miejsce zupełnie anonimowe, nieatrakcyjne, puste. Brudne, skąpane w deszczu angielskie miasta i surowe plenery zastąpiło jedynie słońce i wymuskane do granic przyzwoitości wnętrza rodem z katalogu Ikei, które zapewne uzupełniono tu i ówdzie o CGI. Żeby chociaż zdjęcia były tak wysmakowane jak w Payback, albo muzyka dawała nam równie ciekawy temat, jak ten stworzony przez Claptona i Kamena na potrzeby serialu. A gdzie tam! Nie wyróżniają się one zupełnie niczym i są równie bezpłciowe, co reszta filmu.
Generalnie gotów byłbym oddać twórcom filmu sprawiedliwość jedynie w kilku aspektach, ale patrząc przez pryzmat całości mam wrażenie, że te parę rzeczy wyszło im dobrze przez przypadek. Oprócz niektórych scen czy detali, nie ma tu bowiem nic, co zapadłoby w pamięć. Wspomniana scena, w której Craven dopada Bennetta w jego własnym aucie i przykładając mu lufę do skroni, nawiązuje do jego wcześniejszego pytania, to jeden z naprawdę niewielu momentów w filmie, gdy mimowolnie wstrzymuje się oddech. Podobnie przewidywalna fabularnie, ale i tak mocna scena zabójstwa Melissy, w której w końcu można wyczuć jakieś emocje. Podobał mi się także – jakkolwiek naciągany – fakt choroby popromiennej u Emmy. W serialu dopiero po jej śmierci wypłynęła informacja, że została ona napromieniowana, jednak minęło zbyt mało czasu, aby choroba dała o sobie znać w tak dosłowny sposób, jak ma to miejsce w filmie. Ale już np. choroba Cravena to całkowita pomyłka – Mel jeden raz wymiotuje do zlewu, po czym spokojnie umiera, podczas gdy w serialu widać było powolne następstwa promieniowana i jego wpływ na postać.
Mógłbym tak jeszcze wymieniać i wymieniać, ale to nie ma sensu – film wyraźnie przegrywa z serialem (który też idealny przecież nie jest) niemal w każdym aspekcie.
Oczywiście, można powiedzieć, że co sześć godzin, to nie dwie i tam gdzie ekipa telewizyjna mogła sobie pofolgować (czasem aż za bardzo), tam filmowcy musieli się streszczać. Sęk jednak w tym, że film sam w sobie – już bez oglądania się na serialowe korzenie – jest przeciętnym kinem akcji, nastawionym jedynie na bezsensowną, krwawą zemstę (a i z tym, że jest krwawy można się kłócić). I to jest największy zarzut dotyczący wersji kinowej: spłycono wszystko, co tylko się dało – łącznie z rewelacyjnym klimatem i niebanalnym przesłaniem – sprowadzając całość do głupiej, zupełnie nieangażującej widza sieczki, w której nie wiadomo o co chodzi. Samoistnie pojawia się więc pytanie: po co był cały ten zabieg adaptacji, skoro wystarczyło zmienić tytuł i imiona bohaterów, aby otrzymać zupełnie autonomiczne dzieło, którego trudno byłoby się czepiać? Odpowiedzi nań nie spodziewam się – szczególnie, że film na pewno zyskał sobie trochę fanów. Ja ze swojej strony seansu odradzał nie będę (bo od biedy da się to obejrzeć, a poza tym co kto lubi…), ale też i nie mam zamiaru polecać – lepiej powtórzyć sobie serial, który mimo ładnych paru lat na karku (oraz kilku wpadek) wciąż trzyma widza na krawędzi mroku (i fotela) od pierwszej do ostatniej minuty.