JAK NAKRĘCIĆ DOBRY SEQUEL. Dobry – czyli jaki?
A teraz przyjrzyjmy się trzeciej i czwartej części Rocky’ego. Seria liczy sobie obecnie siedem odsłon, z czego trzy można uznać za naprawdę udane. Druga część stara się rozprawić z mitem jedynki, piąta oferuje co prawda inne spojrzenie, ale jest totalnie chybiona, natomiast Rocky III i Rocky IV to filmy, które mają swoją rzeszę fanów, jednak wyraźnie wykazują zniżkową tendencję pod względem jakości (będę teraz pisał o obu jednocześnie, bo oba mają dokładne ten sam problem). Obrazy te kontynuują historię uwielbianego boksera – i to w zasadzie jedyne, co można o nich powiedzieć. Już sam czas trwania (90 minut w stosunku do około 120-minutowych seansów dwóch pierwszych części) sugeruje, że z czegoś zrezygnowano. Otóż zrezygnowano z jakiejkolwiek próby psychologicznego pogłębienia postaci, bardziej wnikliwego spojrzenia na ich motywacje i wewnętrzne konflikty, a także obecnego w dwóch pierwszych odsłonach społecznego komentarza. Scenariusze tych części to niemal zbieranina klisz i schematów kina akcji. Czy chodzi o zemstę, czy o obronę amerykańskich wartości – nieważne, mechanika historii jest identyczna. Identyczne jest też rozłożenie wątków i dramaturgia opowieści. Postacie drugoplanowe są płaskie i pozbawione znaczenia, ich problemy i kwestie nie mają absolutnie żadnego wpływu na fabułę. W obu filmach historia ogranicza się do tego, że Rocky musi po raz kolejny stanąć na ringu i zmierzyć się z przeciwnikiem. Jasne, ogląda się to wszystko całkiem nieźle, kiedy przymknie się oczy na pewne umowne kwestie, takie jak aktorstwo Dolpha Lundgrena czy charakterystyczny kicz lat osiemdziesiątych, ale tak naprawdę są to sequele niepotrzebne i niewnoszące nic do historii Rocky’ego.
Wszystko pozostaje w rodzinie
Bywa, że do kina przyciągają nas postacie. Umówmy się: każdy z nas w młodości chociaż przez chwilę identyfikował się z Indianą Jonesem lub Lukiem Skywalkerem. Zaryzykuję również tezę, że wielu mężczyzn przez pewien czas fantazjowało o karierze gangstera po pierwszym seansie Ojca chrzestnego. Magia postaci, ich magnetyzm i siła charakteru również stanowią o popularności filmu, prawdopodobnie nawet bardziej niż historia. Dlatego też, spotykając się z postacią drugi raz, chcemy dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Poznać skrywane cechy charakteru. Zobaczyć, jak zachowuje się w zupełnie nieznanych okolicznościach. Może nawet nieco zmienić o niej zdanie?
Michaela Corleone poznajemy na weselu jego siostry. Młody weteran wojny na Pacyfiku, zakochany w swojej dziewczynie, jest synem zwierzchnika przestępczej organizacji o międzynarodowym zasięgu. Jego ojciec stara się trzymać go z dala od swoich nielegalnych procederów, jednak macki mafii w końcu dosięgają Michaela. Podejmuje decyzję o wykonaniu wyroku na dwóch wrogach rodziny – i faktycznie go wykonuje. Od tego momentu jego życie zmieni się i stanie stopniowym popadaniem w coraz większe zakłamanie, hipokryzję i grzech. W finałowej scenie filmu odgradza się od swojej małżonki, zastępując swojego ojca na czele organizacji. Druga część podejmuje podwójne wyzwanie: jest zarówno prequelem, jak i sequelem. Ojciec chrzestny II (swoją drogą, jest to pierwszy w historii przypadek użycia cyfry do oznaczenia kontynuacji tytułu) opowiada losy młodego Vita Corleone i wyjaśnia, jak osiągnął swoją pozycję, ukazując jednocześnie perypetie jego syna, Michaela, który musi kontynuować drogę ojca. Tym razem jednak Michael jawi się jako człowiek znacznie bardziej okrutny, wyzuty z emocji, mściwy i małostkowy. Doświadczony dramatycznymi wydarzeniami boryka się z utratą nienarodzonego dziecka, odejściem żony i zdradą brata. Podejmuje ostateczne kroki, które na zawsze określają go jako człowieka (przynajmniej do czasu powstania trzeciej części). Francis Ford Coppola razem z Mario Puzo (autorem powieści, na podstawie której powstał pierwszy film) dokonują w sequelu świetnej, drobiazgowej dekonstrukcji mitów, które sami wcześniej stworzyli. Wartości, do których dojrzewał ojciec, takie jak rodzina, zaufanie, lojalność i braterstwo, zostają niemal zbrukane przez jego własnego syna, a my widzimy oba te powolne procesy zestawione ze sobą.