search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

Długa droga RAMBO. Historia słynnej serii z SYLVESTREM STALLONEM

Tekst gościnny

19 września 2019

REKLAMA

Autorem tekstu jest Piotr Sawicki.

Komandos Zielonych Beretów o cechach indiańskiego tropiciela; doskonały żołnierz wiecznie skonfliktowany z własnym państwem; wojenna maszyna, mściciel i buddysta w jednym. Żadna z ikon amerykańskiego kina akcji nie zawiera w sobie tylu intrygujących sprzeczności, co Rambo. Także politycznych. Debiutujący przed 47 laty na kartach powieści Davida Morrella, samotny weteran na początku był ekspresją post-wietnamskiego nihilizmu wczesnych lat 70. Dekadę później, u schyłku zimnej wojny, przeszedł ewolucję: od wcielenia amerykańskiej niezależności i woli walki do instrumentu reaganowskiej propagandy. W XXI wieku powrócił, by reprezentować wyłącznie czysty, nieskalany żadną ideologią archetyp wojownika.

Hippis z PTSD

Gdy niespełna 30-letni Morrell kończył w 1972 roku pisanie „Pierwszej krwi”, do wycofania amerykańskich wojsk z Wietnamu pozostało tylko kilka miesięcy. Opinii publicznej znane były już wszystkie kompromitujące szczegóły, które miały przesądzić o losach wojny. Daniel Ellsberg ujawnił „dokumenty Pentagonu” świadczące niezbicie, że interwencji od początku nie dawano szans powodzenia. Kapitan łodzi patrolowej John Kerry, przyszły senator, wygłosił słynne przemówienie, w którym skrupulatnie wyliczył zbrodnie amerykańskich żołnierzy nazywając wojnę masakrą w imię „największego nic w historii”. Nixon skompromitował się żenującą pobłażliwością dla sprawców zbrodni w My Lai, a Jane Fonda zaangażowała w publicystyczną kampanię na rzecz Wietnamu Północnego. Dla brutalnie prowadzonej wojny, w której za miarę sukcesu przyjmowano ilość wyeliminowanych wrogów i zbombardowanych hektarów dżungli, nic już nie znajdywało uzasadnienia. Był to czas, gdy ruch antywojenny, z początku skupiony wokół grup lewicujących i kontestatorskich, objął już ogromną część społeczeństwa, włączając w to wielu żołnierzy i znaczną części elit. W serca Amerykanów, wychowywanych dotąd w poczuciu szczególnej misji cywilizacyjnej ich kraju (american exceptionalism), wlało się uczucie, którego jako społeczeństwo dotąd nie znali: nihilizm. W kulturze popularnej zadomowił się on pod postacią rewizjonizmu amerykańskiego systemu wartości, z którego – niezależnie, czy jego wehikułem były szokujące horrory Romero i Cravena, antywesterny Peckinpaha czy gangsterska saga Coppoli – zawsze wypływał wspólny wniosek: irracjonalna brutalna przemoc, która z taką siłą uwidoczniła się w Wietnamie, od zawsze była wpisana w amerykańską mentalność i historię.

Rambo i Teasle na okładce pierwszego brytyjskiego wydania książki z 1972

Powieść Morrella również wpisuje się w ten typ myślenia. Jej bohater – były żołnierz Zielonych Beretów – to rottweiler wojny spuszczony z łańcucha. Nie wiemy, jak ma na imię; proste nazwisko Rambo – wzięte od… nazwy jabłek, które żona pisarza przyniosła pewnego dnia do domu – swoim brzmieniem i znaczeniem (po japońsku rambo znaczy „brutalny”) ma się kojarzyć z nieobliczalną siłą. Morrell obdarza swego bohatera klinicznymi symptomami stresu pourazowego PTSD, ale konstruuje go w taki sposób, by utożsamiać się z nim mogli także prześladowani przez policję hippisi, pacyfikowani uczestnicy protestów i wszyscy inni, którym wojna w jakichś sposób odebrała poczucie więzi z amerykańską wspólnotą. Ta zaprogramowana do walki maszyna nie potrafi zaadaptować swej psychiki do warunków innych niż wojna. Przepełniony szukającą ujścia agresją, w napotkanych ludziach widzi głównie wrogów (polski przekład książki autorstwa Roberta Stillera doskonale oddaje jego wściekły, wulgarny potok myśli). Zatarg z szeryfem Teaslem traktuje jako pretekst do rozpętania kolejnej fazy wojny, która dla niego nigdy się nie skończyła: to on przelewa tytułową „pierwszą krew”, a ucieczkę przed organami ścigania znaczy stosem trupów. Nie ma dla niego ani taryfy ulgowej, ani miejsca w świecie, toteż ginie w wirze przemocy, który sam rozpętuje.

Długa droga na ekran

Vietnam Veterans Memorial w Waszyngtonie

Idealną ekranizację „Pierwszej krwi” łatwo wyobrazić sobie jako film wyreżyserowany przez Sama Peckinpaha, gdzie w rolę protagonisty wciela się Kris Kristofferson lub Warren Oates. Film wypełniony scenami przemocy, z antybohaterem szalonym i dzikim niczym Billy Kid. W latach 70., gdy brutalny rewizjonizm wciąż był żywym trendem w kinie amerykańskim, taka adaptacja miała szansę zaistnieć. Zaraz po premierze książki prawa do ekranizacji nabyła wytwórnia Columbia lecz zarzuciła projekt po wycofaniu amerykańskich wojsk z Wietnamu w 1973 roku. W 1975 prawa odkupiło Warner Bros – kandydatami do roli Rambo byli Clint Eastwood, Paul Newman i Robert De Niro, na reżyserskim stołku miał zasiąść Martin Ritt. Po sukcesie filmu Konwój (1978) zaczęto rozważać powierzenie projektu Peckinpahowi, a główną rolę miał zagrać Kris Kristofferson. Gdy wreszcie u progu lat 80. właścicielem praw stała się młoda wytwórnia Carolco, zaczynała się zupełnie inna epoka. Gniew i frustracja minęły, a walczący w Wietnamie żołnierze przestali być obiektem powszechnego napiętnowania. Nadchodził czas zadumy, egzorcyzmowania traum, oddawania szacunku poległym. Wietnam, który swego czasu tak bardzo podzielił amerykańskie społeczeństwo, teraz miał je zjednoczyć jako przeżyty etap wspólnej historii. Symbolicznym zaakcentowaniem tej zmiany w myśleniu było odsłonięcie w Waszyngtonie Vietnam Veterans Memorial – tablicy z wyrytymi nazwiskami 58 320 poległych. Nastąpiło ono 13 listopada 1982 roku. Niespełna 3 tygodnie wcześniej odbyła się premiera filmu Pierwsza krew.

REKLAMA