Bliźniacy (1988)
Duet nadwornego mięśniaka Hollywood z naczelnym niziołkiem fabryki snów Dannym DeVito po prostu musiał wypalić. Raz jeszcze Arnold wykazuje się tu całkiem niezłym wyczuciem komediowym – czy to w momencie pierwszego obcowania z seksem oraz z codziennością wielkiej metropolii, do której zostaje nagle wrzucony, czy w sytuacjach jakichkolwiek interakcji ze swoim filmowym bliźniakiem, czy choćby w ikonicznej scenie, w której naśmiewa się ze swojego rywala, jakim był stalowy Sly, i z jego Rambo III. I choć nie zabrakło tu też momentów refleksyjnych, a nawet wręcz smutnych, to jednak całość zabawą stoi – i w niej Schwarzeneggera należy po prostu wyróżnić.
Gliniarz w przedszkolu (1990)
To chyba ostatnia naprawdę dobra komedia z udziałem Arnolda. Przekonująca w dodatku właśnie aktorsko (choć, paradoksalnie, to za późniejszego Juniora otrzymał nominację do Złotego Globu). Wrzucony pomiędzy zgraję przedszkolaków, Schwarzenegger bodaj po raz pierwszy i jedyny traci nad sobą kontrolę. Nikt wcześniej ani później tak nie wymęczył Austriackiego Dębu jak właśnie dzieci. I patrzenie na to jest dla widza zwyczajną frajdą. Gorzej z resztą filmu, na który publika zareagowała z rezerwą – w końcu mieliśmy nagłą zmianę tonacji i strzelaninę pośród milusińskich, czyli, jakkolwiek by patrzeć, amerykański temat tabu. Szkoda, że w tym kontekście rola Arnolda przeszła w sumie bez większego echa, gdyż to jeden z jego oryginalniejszych występów.
Prawdziwe kłamstwa (1994)
Na pierwszy rzut oka to trochę taka powtórka z Bohatera ostatniej akcji. Znowu mamy pastisz i zabawę kinem – tym razem szpiegowskim (prolog z Arnoldem w garniaku w stylu Bonda to czyste złoto). Raz jeszcze Schwarzenegger miota się pomiędzy kąśliwymi one-linerami a gorzką powagą (scena, gdy pod wpływem prochów wyznaje żonie całą prawdę, to Arnold w topowej formie), wcielając się w postać większą od wszystkiego i wszystkich; człowieka, któremu nic nie jest straszne – a już na pewno nie arabscy terroryści. Jednak lekkość i humor, a nawet pewna przaśność całej produkcji dominują zarówno w treści, jak i formie. Więc nawet gdy życie córki Arnolda wisi na włosku, tatuś katuje porywaczy z uśmiechem na ustach. Tak też mija nam cały seans – siedzimy z bananem na twarzy, bo nikt nie potrafi go wywołać równie dobrze jak Arnold, który u Camerona jest pod każdym względem the best of the best.
Długie pożegnanie (1973)
U Roberta Altmana Schwarzenegger pojawia się w tylko jednej, krótkiej scenie. Za to jakiej! Wraz z innymi kolesiami wchodzi on nagle do biura, po czym… wszyscy zaczynają ściągać z siebie ubrania (Arnie nawet zdejmuje marynarkę z osłupiałego Elliotta Goulda). Moment to wyjątkowo kuriozalny, więc trudno się dziwić, że przyszły gubernator Kalifornii – prócz mięśni mający dodatkowo zabójczy licealny wąsik pod nosem – nie wie za bardzo, o co chodzi, i mimowolnie spogląda wprost w kamerę. Bezcenne.
Przeczytali? No to hasta la vista and get to the choppa, baby!