Publicystyka filmowa
DARREN ARONOFSKY. Ranking filmów
DARREN ARONOFSKY to mistrz niepokoju w kinie. Odkryj mroczne zakątki jego filmów, które poruszają dusze widzów i zmuszają do refleksji.
Darren Aronofsky to jeden z najbardziej charakterystycznych współczesnych, postmodernistycznych amerykańskich twórców. I trudno z tym stwierdzeniem polemizować. Bez względu na to, jakiej tematyki się chwyci, zawsze wyposaża swoją wizję w dawkę niepokoju i surowości, twórczo nawiązując przy tym do dorobku starszych kolegów po fachu – m.in. Lyncha i Polańskiego. Nic dziwnego, że lata temu, jeszcze przed Nolanem, to on był głównym kandydatem do objęcia steru nowej serii o Batmanie. Wspólną cechą jego filmów jest bowiem odkrywanie mrocznych zakątków duszy człowieka. Za sprawą tego nie jest mu obce mierzenie się z fundamentalnymi kwestiami i wspomaganie się przy tym tradycyjnymi tekstami religijnymi.
Nowojorczyk pochodzenia żydowskiego, nakręcił jak na razie siedem pełnometrażowych filmów. Wystartował w 1998 dziełem, na które złożyli się jego znajomi. Poprzeczkę w swym słynnym debiucie – Pi – ustawił sobie bardzo wysoko, ale żaden z jego kolejnych filmów nie zszedł poniżej tego poziomu. Momentami było nawet jeszcze lepiej – jeszcze mroczniej, bardziej przenikliwie, dosadniej. Zabierając się do napisania tego artykułu, zauważyłem, że znam twórczość tego reżysera na wskroś, i to nie dlatego, że się przygotowałem. Wynika to z tego, że filmy Aronofsky’ego, bez względu na obrany sposób wypowiedzi, zawsze są ważne i obchodzą niemal każdego widza. Stanowią przeważnie palące, filmowe zjawisko, z którym po prostu wypada się zmierzyć.
Oto ranking filmów Darrena Aronofsky’ego, czyli moje subiektywne ułożenie jego filmografii tak, by na samym początku znalazł się film najgorzej przeze mnie oceniony, a na końcu – najlepiej. Twórczość Aronofsky’ego bardzo polaryzuje publikę i wzbudza kontrowersje. Podczas gdy jedne jego filmy są przez widownię uwznioślane, inni wolą te same obrazy odsądzać od czci i wiary. Dlatego pytanie, jakie wypada w tym momencie zadać wam, drodzy czytelnicy, brzmi: czy zgadzacie się z taką kolejnością?
7. Czarny łabędź (2010)
Choć to jedyny jak na razie film Aronofsky’ego, za który twórca otrzymał nominację do Oscara za reżyserię, w mojej pamięci po latach od seansu wciąż jawi się jako najbardziej przereklamowane dzieło w twórczości nowojorczyka. Tak, przereklamowany, bo trudno zapomnieć, jak bardzo napompowana była kampania marketingowa Czarnego łabędzia, zwiastująca nadejście niezwykłego i jedynego w swym rodzaju horroru, odznaczającego się w dodatku brawurowymi występami aktorskimi. To bicie piany zaszkodziło mojemu odbiorowi filmu, ponieważ nastawiając się na arcydzieło pokroju Dziecka Rosemary, otrzymałem co najwyżej film przyzwoity, posiadający atuty w postaci stylistycznej projekcji niepokoju oraz kreacji Natalie Portman. Cechy te jednak nie były w stanie odwieść mnie od wrażenia, że choć oglądam dobrze nakręcony film, to w samym środku jego przesłań da się usłyszeć jedynie dojmującą pustkę.
6/10
6. Requiem dla snu (2000)
Po latach wciąż żywy i rozpamiętywany. Otoczony został niemalże kultem. Wielu uważa ten film za najważniejszy w twórczości Aronofsky’ego. Mówiąc całkiem szczerze i krótko – stoję w wyraźnej opozycji do fascynacji tym tytułem. Nie jest to film, który da się lubić, ale akurat to wydaje się oczywiste, z uwagi na to, o czym opowiada. Mnie jednak najbardziej uderza w Requem dla snu to, jaką Aronofsky obrał na tę historię metodę. To usilne epatowanie bólem i cierpieniem jest w filmie zarysowane tak grubą kreską, że z czasem przybiera formę groteski. Według mnie Aronofsky ukręcił na siebie bata właśnie tym, że dramat narkomana chciał wykorzystać do zagrania na emocjach widza. Przywołując taki film jak My, dzieci z dworca Zoo, można łatwo zrozumieć różnicę dzielącą oba obrazy. W słynnym niemieckim dziele widać bowiem, na czym polegają prawdziwa, a nie udawana, szczerość twórcy oraz niewymuszony realizm ekranowy w historii o powolnej degradacji jednostki walczącej z narkotykowym uzależnieniem. Tego w Requiem… brakuje.
6/10
5. Noe: Wybrany przez Boga (2014)
Drugi seans Noego, odbyty po latach od tego pierwszego, zweryfikował mój początkowy zachwyt. Rzuciła mi się w oczy iście żenująca gra Emmy Watson, kilka ewidentnych bzdur logicznych zawartych w scenariuszu także mocno doskwierało. Niemniej nadal uważam, że Aronofsky, wplątany w wir wielkiego, hollywoodzkiego widowiska, wyszedł z tego pojedynku obronną ręką.
Jego Noe to bowiem jeden z ciekawszych przykładów kina biblijnego, jakie kiedykolwiek nakręcono – i to zarówno w stylistyce, jak i treści. Realizm przeplata się tu z elementami fantasy, przygoda idzie w parze z dramatem jednostki. I wszystko to, paradoksalnie, dodaje się do siebie, formując wypowiedź ambitną, acz jednocześnie bardzo przystępną. Ten ostatni wątek pozostaje dla wydźwięku filmu bardzo istotny, ponieważ daje do zrozumienia, z jak wielkim dylematem moralnym borykał się główny bohater. Dylematem wskazującym wprost złożoność natury ludzkiej, mieszczącej komplementarne pierwiastki dobra i zła.
7/10
4. Zapaśnik (2008)
Pamiętam, że podczas gali oscarowej w 2009 roku mocno kibicowałem Rourke’owi, by ten otrzymał statuetkę za występ w Zapaśniku. Bardzo na nią zasługiwał. W istocie film Aronofsky’ego opiera się na tej wyjątkowej kreacji i jej właśnie także fabularnie jest podporządkowany. Historia zmęczonego zapaśnika, który po raz ostatni chce wyzwolić w sobie ducha walki, zawiera uniwersalną metaforę życia, jako naznaczonej upadkami pogoni za lepszą wersją siebie. W kinie niejednokrotnie już tę historię przeżywaliśmy, ale kreacja Rourke’a jest w Zapaśniku wartością dodaną, windującą film szczebel wyżej. Aronofsky tym razem zdecydował się na prostotę narracyjną, bez większych szaleństw prowadząc widza przez dramat bohatera. A dramat ten urzeka i wzrusza w sposób naturalny.
8/10
3. Pi (1998)
Często jest tak, że pierwszy pełnometrażowy film danego reżysera zdradza wiele fascynacji, jakim ten w późniejszym etapie twórczości będzie się oddawał. W ten sposób debiuty stanowią niejako wizytówkę dokonań autorów. Patrząc pod tym kątem na Pi, można powiedzieć, że twórczość Aronofsky’ego opiera się na poszukiwaniu sensu życia. Nie mniejsze znaczenie ma sięganie do żydowskiego mistycyzmu, w tym wypadku zachęcającego do poszukiwania Boga w liczbach. Pi jest symptomatyczny także za sprawą eksperymentów stylistycznych, jakich Aronofsky często się podejmuje. Akurat w tym wypadku mowa o kręceniu na czarno-białej taśmie, co nadało całości plastyki pokrewnej do ekspresjonizmu niemieckiego, oraz stosowaniu ciętego montażu. Dodajmy do tego niezwykłą muzykę Clinta Mansella (stałego współpracownika reżysera), podkreślającą niepokojący klimat, a tym, co otrzymamy, będzie niepowtarzalny filmowy portret człowieka zagubionego w zagadce istnienia. Debiut reżyserski Aronofsky’ego może nie każdemu przypaść do gustu, ale z pewnością nikogo nie pozostawi obojętnym.
8/10
2. Mother! (2017)
Choć podczas seansu mother! ani przez chwilę nie odczułem nudy, to jednak nie wspominam go najlepiej. Pamiętam, że to, co mi doskwierało, związane było z wrażeniem kompletnego niezrozumienia intencji twórcy. Z jednej strony byłem szalenie zaintrygowany scenariuszem, który z każdą kolejną sceną czyni historię coraz bardziej zaskakującą, z drugiej jednak nie bardzo wiedziałem, co wartościowego mogę z niej dla siebie wyciągnąć.
Gdy jednak wszystko sobie w głowie poukładałem, a rebus Aronofsky’ego został rozwikłany, moim oczom ukazał się autentyczny geniusz tego obrazu. Dawno nie miałem w kinie do czynienia z tak inteligentnie rozpisaną alegorią, czyniącą z mother! opowieść o procesie tworzenia oraz iście nietuzinkowe kino biblijne, skrojone na miarę XXI wieku. Ponoć większość fabuł, z jakimi mamy do czynienia chcąc nie chcąc jest opartych na Biblii. Ale chyba tylko Aronofsky potrafi korzystać z niej w tak nietypowy, głęboki, niejednoznaczny sposób, nie bojąc się zarazem komentować tego, co w wierze i duchowości jest przejawem hipokryzji (co z kolei uwidacznia także Noe).
9/10
1. Źródło (2006)
Słupki box office’u są nieubłagane – Źródło nie przypadło widzom do gustu. Jego eklektyzm sprawia wrażenie, jakby twórca nie bardzo wiedział, w jakim kierunku interpretacyjnym chciał pójść. Do tego dochodzi jeszcze niepasujące do Aronofsky’ego nadęcie. To jednak według mnie tylko pozory, które mogą zrazić tych, którzy nie podejmą trudu zajrzenia do historii zaprezentowanej w Źródle nieco głębiej. A warto, bo to bez dwóch zdań najciekawszy i najodważniejszy formalnie film Aronofsky’ego. Sięga w nim, dosłownie, absolutu. Miesza koncepcje filozoficzne i religijne, zestawia kabałę, buddyzm i motywy biblijne.
Podając w wątpliwość sens istnienia, jednocześnie stara się uparcie owego sensu poszukiwać. To oczywiste, że Aronofsky nie mógł pójść bezpieczną ścieżką, nie mógł zakończyć filmu szczęśliwym, czytelnym zakończeniem, odhaczając kolejny filmowy schemat. Stało się – śmierć zebrała żniwo i zrobi to jeszcze nieraz. Cykliczność jest nieubłagana. Z wszystkich chwil przytoczonych prze reżysera tak naprawdę – dla nas, widzów – znaczenie ma tylko ta obecna. Reszta jest tylko imaginacją, choć cenne jest w Źródle to, że możemy za sprawą filmu wejść w samo centrum tej imaginacji, przyglądając się jej z każdej strony. Piękne, emocjonalne doświadczenie.
9/10
