Czy warto drugi raz ukraść Księżyc? POLSKIE FILMY, KTÓRE ZASŁUGUJĄ NA REMAKE
4. Głos pustyni (1932), Michał Waszyński
Mocno się zdziwiłem, gdy zrozumiałem, że polscy filmowcy na początku lat 30. naprawdę wybrali się do Afryki (Algieria), żeby nakręcić przygodowy melodramat. Do scen batalistycznych zatrudnili nawet arabską konnicę oraz regularne francuskie wojsko. Kosztowało ich to sporo, bo koszty produkcji Głosu pustyni oraz Bezimiennych bohaterów spowodowały upadek firmy producenckiej BWB (Bodo, Waszyński, Brodzisz). Filmy nie uzyskały takiej popularności, jak twórcy zakładali. Udowodnili jednak, że da się zrobić film na prawdziwej pustyni, a rzeczywisty plener ma swoją nieocenioną wartość, również w czarno-białej wersji. Gdyby tylko rozumieli to dzisiejsi filmowcy, np. z ekipy Korony królów, którym nie chciało się nawet przejechać z Bobolic na Wawel. No trudno. Wracając do Głosu pustyni, nie można odmówić filmowi Waszyńskiego klimatu, a brodaty Eugeniusz Bodo sugestywnie zagrał krwawego szejka Abdullaha. Zrobił to wręcz tak manierycznie, jakby grał w filmie niemym.
W tym cały jest ambaras, że te pierwsze filmy dźwiękowe stylistycznie nadal były nieme. Musiało upłynąć trochę czasu, nim aktorzy, scenarzyści i reżyserzy nauczyli się, że w filmie ze ścieżką dźwiękową bazującą na dialogach nie trzeba już tyle energii wkładać w ruch ciała, wyraz twarzy i gest, by nadrobić dialogiczną ciszę. Aktorzy w Głosie pustyni jeszcze tego nie rozumieli, czemu trudno się dziwić. Dialogów w produkcji jest niewiele, ujęcia są długie, spojrzenia powłóczyste, a ruchy postaci zwolnione – zupełnie jak kilka lat wcześniej w niemym kinie. Natomiast sam pomysł na historię wydaje się niezły, pod warunkiem, że do melodramatycznej intrygi wprowadzi się więcej akcji. Do dzisiaj brak w polskim kinie dobrego przedstawiciela gatunku przygodowego. Nie mamy tradycji w produkowaniu naszej polskiej wersji eksportowej Indiany Jonesa, chociaż zdarza się, że próbujemy (W pustyni i w puszczy Władysława Ślesickiego z 1974 roku, bo o wersji z 2001 Gavina Hooda nie ma sensu pisać). Żeby zachować w remake’u klimat pierwszej wersji Głosu pustyni, przygodowe realia powinno się złączyć z jakimiś skomplikowanymi losami osobistymi głównych bohaterów, bazującymi na kulturowych sprzecznościach.
Do zrobienia takiego kolażu gatunkowego przychodzi mi na myśl tylko jeden kandydat – Roman Polański. Nie dość, że nie boi się rozmachu (Oliver Twist), tematyki przygodowej (Piraci) oraz skomplikowanych psychologicznie bohaterów (Śmierć i dziewczyna), to jest Polakiem i zna historię polskiego kina. Zrobiłby remake z poszanowaniem oryginału, a jednocześnie zgodnie z zasadami współczesnej kinematografii. Może wtedy Polska zyskałaby nareszcie godny polecenia na świecie film przygodowy.
5. Wilczyca (1982), Powrót wilczycy (1990), Marek Piestrak
Filmy tego reżysera charakteryzują się pewnym specyficznym klimatem. To takie polskie kino klasy Z, a jak wiemy, takie również ma wielu bezkrytycznych miłośników. Z drugiej strony mało jest postaci w naszym kinie, które odważyły się podjąć tematy kina przygodowego i horroru na taką skalę co Marek Piestrak. Szkoda tylko, że te jego eksperymentalne i niedoinwestowane obrazy nie odblokowały w polskiej kinematografii tej tajemniczej dla mnie niechęci do kina przygodowego, fantastycznego i science fiction. Pierwsza część Wilczycy w swoich czasach była zadziwiająco popularna. W latach 80. horror na naszym ograniczonym do wschodniej Europy rynku i przy naszych możliwościach wydawał się kuriozum, zwłaszcza połączenie go z romantycznymi wątkami. Na fali tej popularności Marek Piestrak nakręcił luźną kontynuację swojego „hitu”, znów na zasadzie horroru z wątkami erotycznymi. Powrót wilczycy okazał się jeszcze gorszy niż część pierwsza, chociaż trudno to sobie wyobrazić, patrząc na efekty specjalne w jedynce.
Tak że nie ma znaczenia, której części remake można by zrobić. Dreszczowca o wilkołakach w naszym filmowym portfolio brakuje. A gdyby tak tematykę rozszerzyć o mocniejsze wątki erotyczne oraz genderowe, może odkrylibyśmy na rodzimym poletku gatunek jeszcze nieeksplorowany. Zanim jednak jakiś twórca zabierze się za remake którejś części Wilczycy, warto, by uświadomił sobie, że do poprawki są nie tylko efekty specjalne. Prowadzenie aktorów przez reżysera ma kolosalne znaczenie w horrorze. Poza tym u Piestraka muzyka w filmach jest paradoksalna i absurdalna zarazem. Nie tworzy klimatu, nie współistnieje z dramatyzmem scen, jest sama dla siebie. Seria Wilczyca jest tego znakomitym przykładem. Zafascynowany elektroniką Matuszkiewicz plumka na swoich syntetycznych harfach i smyczkach, a na ekranie grasuje wilkołak podobny do goryla.
Kto mógłby zatem odkurzyć zachłanną seksualnie postać wilczycy? Może Wojciech Smarzowski? Jechał już po klerze, milicjantach, policjantach i Ukraińcach. Mógłby przy okazji znów wykorzystać jakąś większą grupę zawodową i trochę podręczyć co bardziej „moralnych” widzów.