Czy leci z nami scenarzysta? Recenzja jedenastego sezonu DOKTORA WHO
Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy to oglądacie.
Nowy sezon Doktora Who to swoisty reset – zmienił się producent, zmienił się Doktor, zmienili się towarzysze. Zwykle takie chwile to dobry moment, by zachęcić nowych i starych fanów – jednym tych, że nie muszą znać całej mitologii, drugich tym, że jeśli coś im się nie podobało, to prawdopodobnie właśnie się zmieni, warto sprawdzić. Rzecz w tym, że powinno zmienić się na lepsze – a Chrisowi Chibnallowi, nowemu producentowi, udało się sprowadzić serial do takiego poziomu, że pierdzący Slitheen z pierwszego sezonu wydaje się intrygującym zwrotem akcji i rewolucyjnym pomysłem scenopisarskim.
Pozwólcie, że przedstawię wam szkielet fabularny dziewięćdziesięciu procent odcinków nowego sezonu. Pierwsze dziesięć minut: bohaterowie lądują w nowym, nieznanym miejscu. Orientują się, że coś jest nie tak, nikt nic nie wie. Włącznie z Doktorem, prawie tysiącletnim kosmitą. Rozdzielają się. Kolejne dziesięć minut: bohaterowie odkrywają, że coś naprawdę jest nie tak. Wracają do punktu zbornego, ewentualnie przeciwnik zagania ich w to miejsce. Kolejne dwadzieścia minut: bohaterowie streszczają sobie to, co ich spotkało, a Doktor długo i rozwlekle monologuje o tym, że nie wie, jak poradzić sobie z problemem. Ostatnie dziesięć minut: bohaterowie pokonują przeciwnika, często mimochodem. W ciągu całego odcinka TARDIS widać przez pięć sekund, umierają losowe trzecioplanowe postacie, a całość jest nakręcona tak, żeby widz przeżywał to niczym śmierć Jacka w Titanicu. Ogląda się to niczym najgorszą produkcję taśmową serialu kryminalnego, gdzie zamiast sprawy tygodnia jest potwór tygodnia i nie ma żadnej myśli przewodniej.
Podobne wpisy
Idealnym przykładem realizacji tych punktów jest odcinek piąty, The Tsuranga Conundrum. Wszyscy się rozbiegają, Doktor zdobywa wiedzę, wszyscy wracają i trzeba powtórzyć to, co ktoś mówił wcześniej, więc mija dziesięć minut. Po drodze trzecioplanowa postać robi za towarzyszkę, bo faktyczni towarzysze są zajęci czymś innym, my mamy się przejmować dramatami i rozterkami czwartoplanowych bohaterów, a animowany komputerowo potworek jest lepszy niż wszyscy aktorzy razem wzięci.
Jakby tego było mało, zarzucono całkowicie budowanie mitologii Doktora. Ta postać nawet nie musiałaby nazywać się Doktorem – to po prostu ciut bystrzejszy detektyw. I przypadkiem dowiadujemy się, że ma dwa serca. Jakaś przeszłość, Wojna Czasu, poprzedni towarzysze, wydarzenia z poprzednich sezonów, ktoś coś słyszał o tym? Nie? Mogę zrozumieć, że producent chciał odciążyć Doktora z tej traumy, ale dlaczego to musiało być kosztem jakichkolwiek nawiązań do przeszłości postaci? Nie uwielbiałam scenariuszy Stevena Moffata, ale przynajmniej tam można było czerpać garściami.
Zwróćcie uwagę, że do tej pory nie zająknęłam się nawet słowem na temat tego, że Doktora gra Jodie Whittaker. Jak możecie pamiętać, nie byłam ani fanką pomysłu, żeby obsadzać kobietę w tej roli, ani fanką pomysłu, żeby to była akurat Whittaker. I niestety, ale miałam rację. Jodie Whittaker jest kompletnie bezbarwna jako Doktor, szczególnie bezpośrednio po cudownym Peterze Capaldim. Nie pomaga fakt, że nie ma absolutnie żadnych momentów, które by utwierdziły widzów w przekonaniu, że postać Doktora jest wyjątkowa, szczególna (jak na przykład Jedenasty Doktor w The Eleventh Hour, gdy jest klip ze wszystkim Doktorami, a Matt Smith przechodzi przez twarz Davida Tennanta). Doktor w jedenastym sezonie to żadna tam legenda – niczego nie wie, ciągle gubi TARDIS…
Podobne wpisy
Nowi towarzysze również zawodzą na całej linii. Jeśli po dziesięciu odcinkach wciąż najlepiej charakteryzuje ich wygląd bądź wydarzenia, które ich spotkały, naprawdę nie najlepiej świadczy to o scenarzystach. Ryana charakteryzuje tylko czarny kolor skóry, Yaz to, że jest Pakistanką, a Bradleya to, że jest od nich wyraźnie starszy i zmarła mu żona. Yaz podobno jest też policjantką, ale przydało się jej to dokładnie w jednym odcinku. Scenarzyści jakby nie wiedzieli, że można budować postać za pomocą innych cech niż przynależność etniczna – bo możecie mnie nazwać rasistką, jeśli chcecie, ale uważam, że bohaterowie stają się interesujący, gdy mają określony charakter, gdy coś ich wyróżnia, a nie gdy są określonego koloru skóry.
Temu sezonowi brakuje wszystkiego: charyzmatycznego Doktora, charyzmatycznego przeciwnika, interesujących towarzyszy, jakichkolwiek stawek dla bohaterów, ciekawych historii i przede wszystkim – fabuły. Były dwa odcinki, od których nie rozrywała mi się szczęka od ziewania. Naprawdę nie sądziłam, że kiedykolwiek obejrzę serial gorszy od czwartego sezonu Sherlocka – a jednak stało się.