DZIEŃ NIEPODLEGŁOŚCI
Rozpoczynam dla was nowy cykl. Jego tytuł jest, jak myślę, wymowny i mówi sam za siebie. Chcę zabrać was w podróż do fantastycznych światów, zbadać odległe planety, odwiedzić obce nam istoty. Tu na Ziemi z kolei, zastanowię się nad przyszłością naszej cywilizacji, w obliczu zagrożeń, jakie sami sobie gotujemy zabawą w Boga. Inspiracji oczywiście dostarczą mi szerokie treści gatunku, który według mnie jest tym najmądrzejszym spośród tych wciąż mało chlubnie konotujących w popkulturze – fantastyki naukowej. Przebrnę przez największe klasyki, ale zatrzymam się też przy mało znanych niszówkach. Liczy się głównie futurologiczny potencjał… Zapnijcie pasy, wstrzymajcie oddech, będzie się działo!
***
Jak pamiętamy, słynne słuchowisko radiowe Orsona Wellsa z 1938 roku, adaptujące Wojnę światów, wywołało wśród słuchaczy powszechny popłoch. Ludzie po prostu uwierzyli, że najazd przybyszów z kosmosu naprawdę jest możliwy. Dla twórców SF to ważny punkt odniesienia. W 1996 roku, czyli gdy na ekrany wchodził Dzień Niepodległości, reżyser Roland Emmerich już takiego zamieszania nie wywołał. Ale jedno było pewne – jego film, będący kolejną trawestacja Wojny światów, także umiejętnie nawiązywał do tego samego lęku. Wywoływało go nasze uczucie małości w obliczu wielkości wszechświata i jego tajemnic. I z pewnością obrane przez reżysera techniki, pozwoliły skutecznie dać wyraz poglądowi, że kosmos, jeśli już zawiera inne inteligentne organizmy żywe, to na pewno nie mają one dobrych zamiarów wobec Ziemian.
Równe dwadzieścia lat minęło od premiery hitu Rolanda Emmericha, więc można pozwolić sobie o pewne podsumowanie.
Z perspektywy czasu da się bowiem zauważyć, że Dzień Niepodległości wywarł duży wpływ na kształt kina science fiction, w szczególności tego, o wydźwięku katastroficznym.
Dał on zielone światło do powstania szeregu podobnych sobie filmów, traktujących o ratowaniu Ziemi w obliczu zagrożenia – ubiegłoroczne San Andreas to bodaj ostatni przejaw tej metody. Reżyser wywarł wpływ także na swoją twórczość, gdyż jego kolejne filmy, skąpane zostały w tym samym fantastyczno-katastroficznym sosie, przez co na stałe przywarł do Emmericha przydomek Master of Disaster. Choć Niemiec przez dłuższy czas wypierał możliwość nakręcenia kontynuacji swego największego hitu, uległ w końcu po dwudziestu latach. Jak sam przyznaje, w pewnym momencie po prostu zdał sobie sprawę, że przez ostatnie lata i tak tworzył filmy, zbudowane na poetyce Dnia Niepodległości.
Roland Emmerich wielokrotnie przyznawał, że to treści science fiction inspirowały go najbardziej. Wszak, jego pierwszy pełnometrażowy film, nakręcony jeszcze w rodzimym kraju, a będący zarazem jego pracą dyplomową, była Arka Noego. W nim, akcja umiejscowiona została na odległej kosmicznej stacji badawczej. Potem, już za amerykańskie dolary, w swym ulubionym gatunku nakręcił jeszcze Księżyc 44, Uniwersalnego żołnierza i w końcu Gwiezdne Wrota. Ten ostatni tytuł w największym stopniu przyczynił się do powstania Dnia Niepodległości. Po pierwsze dlatego, że za sprawą jego komercyjnego sukcesu Emmerich mógł ostatecznie wkupić się w łaski producentów. A po drugie dlatego, że jak głosi anegdota, na skutek wywiadu udzielanego przez Emmericha i Deana Devlina (współscenarzysty) podczas promocji Gwiezdnych Wrót, dość przypadkowo zrodził się pomysł filmu o inwazji z kosmosu. Pewien dziennikarz zadał Emmerichowi pytanie o to, dlaczego nakręcił film o takiej treści jeśli nie wierzy w istnienie życia w kosmosie. Reżyser wytłumaczył, że wciąż jest żywo zainteresowany ideą pozaziemskich odwiedzin, po czym zachęcił rozmówcę do wyobrażenia sobie sytuacji, w której z samego rana dowiedziałby się o 15-milowych statkach kosmicznych unoszących się nad największymi miastami świata. I wówczas zwrócił się do Devlina z tekstem: „myślę, że mam pomysł na nasz następny film.”
W Dniu Niepodległości widać, jak bardzo twórca dał upust swoim fantastyczno-naukowym fascynacjom.
Nie można bowiem przemilczeć faktu istnienia w filmie dużej liczby nawiązań do klasyków gatunku. W jednej ze scen widzimy jak w TV leci Dzień w którym zatrzymała się Ziemia. W innej, postać Goldbluma podczas otwierania swojego laptopa, witana jest ekranem startowym rodem z Odysei Kosmicznej. Do drobnostek można dołożyć, że czarnoskórego, małego chłopca widzimy w pewnym momencie z figurką Godzilli w rękach. Z kolei szykujący się do podniebnej walki żołnierze, cieszą się na możliwość walki z … E.T. Spielberga w filmie jest więcej – kwestia „Must go faster!” wypowiadana przez Goldbluma podczas ucieczki z kosmicznego statku-matki, wcześniej w podobnych okolicznościach (podczas ucieczki przed T-Rexen) wypowiadana była przez graną przez niego postać w Parku Jurajskim. Oczywiście, nie mogła także zabraknąć nawiązań do legendarnej już strefy 51. Co ciekawe, ponoć gdy armia amerykańska dowiedziała się, że twórcy chcą wykorzystać w filmie elementy teorii spiskowej, odmówili dalszej współpracy, która dotychczas działała bez zarzutów. Ale rzecz jasna najwięcej, bo cały koncept, Emmerich zapożyczył ze wspomnianej już Wojny światów. Okazuje się ponadto, że jedno z największych głupstw filmu – rozpracowanie obcych przy pomocy komputerowego wirusa – jest zarazem największym odniesieniem do powieści H.G. Wellsa, a dokładniej, jego finału, w którym obcy okazali się nie być odporni na ziemskie bakterie. Wszystkie te punkty dają jednak przede wszystkim do zrozumienia, że Emmerich pragnął złożyć hołd swoim duchowym poprzednikom, gdyż czuł się ich spadkobiercą. Za tym czy mu się to udało przemawiają liczby.
Film o kosmicznej inwazji do dziś pozostaje największym kasowym sukcesem reżysera – za 75 mln, zarobił z kin całego świata ponad 800 mln. W roku 1996 dominował zatem niepodzielnie, z miejsca stając się jednym z najbardziej kasowych filmów wszech czasów (z pierwszej dziesiątki wypadł za sprawą niebotycznych sukcesów filmów ostatniej dekady). Otrzymał także Oscara za efekty specjalne. Co ciekawe, choć dziś kojarzony jest z byciem jednym z tych filmów, które spopularyzowały CGI, to fakt jest taki, że w filmie efekty komputerowe zastosowane zostały w stopniu minimalnym. Dzień Niepodległości był bowiem jednym z ostatnich filmów opartych na efektach praktycznych. Ich odzwierciedleniem był na przykład design obcych. Co ciekawe, pierwotnie powstały dwa projekty wyglądu kosmitów. Emmerichowi tak bardzo się one spodobały, że postanowił je połączyć, czyniąc z jednego pomysłu bio-mechaniczny kostium kosmity.
I choć dziś film najbardziej pamiętany jest właśnie dzięki wszelkim aspektom wizualnym, na czele z fenomenalnymi scenami destrukcji, warto także postarać się dojrzeć, co ta efektowna zabawka skrywa w swoim wnętrzu.
Podobne wpisy
Według mnie najważniejszą sceną w filmie, jest przemowa prezydenta przed decydującą bitwą. Dla wielu przesadnie podkreśla ona filmowy patos. A mnie ona zawsze, tak samo porusza. Skrywa się w niej bowiem całe sedno. W obliczu nowego zagrożenia, nie chodzi już obronę doczesnych wartości, jak status quo, wolność i niepodległość. Teraz celem walki jest zachowanie prawa do życia. Najeźdźcy z kosmosu symbolizują bezwzględnych oprawców, którym zależy tylko na jednym – całkowitej eksterminacji wrogiej rasy. Zapominają jednak jak silna jest w niej wola przetrwania. Krótko po prezydenckiej przemowie dochodzi do finałowego starcia, w którym ludzkość podnosi rękawicę i zapobiega, jak sam to określam, kosmicznemu holocaustowi. Krzepiące jest to zwycięstwo, bo dotyczy nas wszystkich… Tak na marginesie, w ten sposób Bill Pullman załatwił włodarzom Foxa tytuł ich nowego widowiska. Do końca nie było bowiem wiadomo, czy studiu uda się wygrać prawa do nazwy: Dzień Niepodległości, gdyż ta spoczywała w rękach Warnera. Krótko po nakręceniu tej sceny decydenci z Foxa zrozumieli, że ich film po prostu nie może nazywać się inaczej i… wygrali rywalizację o tytuł.
Innym, symbolicznym i równie wymownym momentem jest zapalenie przez bohatera Goldbluma cygara w ostatniej scenie filmu. Być może jest to nadinterpretacja, ale dla mnie jest to czytelny komunikat porzucenia krępujących więzów pierwotnego lęku. Lęku przed śmiercią. Bohater typu idealisty i ekologa, dbający o zdrowie zarówno swoje, jak i planety Ziemi, tuż po odparciu zagrożenia i spojrzeniu w oblicze kostuchy, rodzi się niejako na nowo. Podkreśla to także fakt, iż ponownie pobudza zainteresowanie kobiety, z którą rozstał się dawno temu. Odpalenie przez niego rakotwórczego cygara zdaje się mówić nam, widzom, że można porzucić już strach, gdyż już nic nikomu nie grozi. Bo bez względu na siłę przeciwnika, bez względu na wymierzony przez niego cios, ludzkość zawsze znajdzie sposób na to by się podnieść. I za to film Emmerich lubię chyba najbardziej – za krzewienie wiary w człowieka.