MOONFALL. Czarodzieje z Księżyca
Dryń, dryń, dryń. Środek nocy. Na wyświetlaczu drukowanymi literami: NASA. Jocinda Fowler (Halle Berry) już wie, że nadciąga jakaś katastrofa. Kilka godzin wcześniej anomalię w trajektorii Księżyca odkrył K.C. Houseman (John Bradley), samouk lubiący tytułować się doktorem i zwolennik teorii spiskowych. W mediach społecznościowych popularyzuje opinię, że ziemski naturalny satelita jest stworzoną przez sztuczną inteligencję Megastrukturą. Księżyc, pochodzenie i istota tego ciała niebieskiego, to jego życiowa pasja, zażarcie studiowana po godzinach. Dzień wypełniają mu natomiast dwa etaty: rankiem sprząta uniwersyteckie korytarze, wieczorami sprzedaje burgery w fast foodzie.
Jest jeszcze astronauta Brian Harper (Patrick Wilson), który dziesięć lat wcześniej na statku kosmicznym razem z Jocindą doświadczył ataku dziwnej pozaziemskiej siły, obdarzonej inteligencją nieznanej technologii. W trakcie późniejszych przesłuchań Brian nieco się wygadał, za co w konsekwencji został przymusowo wysłany na emeryturę z przylepioną do czoła łatką szaleńca. Prawda za wiele kosztuje. W Moonfall reżyser zabiega o zainteresowanie widza kolejnymi obrazami globalnej zagłady i odkrywaniem tajemnicy, jaką owiany jest Księżyc.
Każdy fan kina katastroficznego będzie czuł się przy Moonfall zaopiekowany. Roland Emmerich (wydaje mi się, że należy przypomnieć wszystkie pozycje tego gatunku w jego portfolio: Dzień Niepodległości, Godzilla, Dzień Niepodległości: Odrodzenie, 2012, Pojutrze) to niewątpliwie patron filmowej destrukcji, zalewania miast falami wysokości Mount Everestu i zamieniania w pył sięgających chmur wieżowców. W Moonfall wszystkiego jest pod dostatkiem. W skali mikro, gdy kubek z herbatą przewraca się, zaprzeczając prawom fizyki. W skali makro, gdy odłamki ze zbliżającego się do Ziemi Księżyca ścinają górskie szczyty. Czy to kalki i kopie? Tak. Skuteczne i efektowne? Ciągle tak.
Emmerich doskonale wie, że nie przyszliśmy do kina, by śledzić dramatyczne losy postaci, ale by napawać się widokiem przemienianej w gruzy ludzkiej cywilizacji. To zawsze cieszy. Moonfall to kolejne dziecko niemieckiego reżysera, zrodzone z bezgranicznego oddania i miłości do katastrofy. Za dużo już w tym gatunku widzieliśmy, więc trudno odnieść wrażenie, że tym razem mamy do czynienia z czymś zupełnie nowym. Wyczuwalne jest jednak, że Emmerich i przy tym projekcie włożył tyle pary i zapału, ile w sobie jeszcze ma, że po prostu ciągle lubi dalej bawić się w takie kino.
Moonfall ma jednak swój specyficzny ton, różny od kanonicznych dla gatunku Dnia Niepodległości, Dnia zagłady czy Armageddonu. Tam ratowanie ludzkości było wyraźnie skoncentrowane wokół, rzecz jasna, amerykańskiego prezydenta i amerykańskiego wojska. Podniosłym przemowom towarzyszyła flaga Stanów Zjednoczonych, a patos wynikał nie z cierpienia, ale z heroicznych poświęceń i wiekopomnych czynów. Przy Moonfall Emmerich schodzi nieco niżej na ziemię. Głowa państwa zostaje wspomniana jedynie raz (a na ekranie jest w ogóle nieobecna), mobilizacja wszystkich środków i służb zastąpiona zostaje masowym wycofaniem i rezygnacją. Przegrana sprawa. Ostateczna, straceńcza misja ma raczej charakter prywatnej inicjatywy, pozbawiona jest międzynarodowego wsparcia. Emmerich jakby przestał wierzyć w możliwość zjednoczenia i szerokiej współpracy. Tym razem losy świata zależą od pomysłowości, odwagi i determinacji kilku jednostek.
Nie rażą mnie w Moonfall liczne natchnione sentencje o Prawdzie, Poświęceniu, Miłości i Honorze. To ukształtowana filmowa konwencja, w której ciągle powracamy do tych samych charakterów, tego samego języka, tej samej ikonografii, tych samych konfliktów postaw i powtarzanych dramaturgicznych rozwiązań. Emmerich tym razem nieco inaczej rozkłada akcenty (raczej zaskakujący ostatni akt), ale to ciągle zabawa w tej samej piaskownicy. Nie chciałbym jednak, by to brzmiało pejoratywnie. Nie wskażę lepszego od Emmericha partnera do wznoszenia i burzenia zamków.