CZARNE LUSTRO. „San Junipero”, czyli homoerotyczne science fiction z niebiańskim twistem
W poprzednim odcinku #17. CZARNE LUSTRO. „San Junipero”, czyli homoerotyczne science fiction z niebiańskim twistem
Największym błędem w myśleniu o fantastyce naukowej jest założenie, że są to historie mówiące tylko o technologii i nauce. Owszem, one wykorzystują technologię i naukę, traktują je jako fabularne zapalniki, ale cel tych historii jest zgoła inny. SF ma opowiadać o tym, kim jesteśmy i kim możemy się stać, jeśli czegoś w naszej kulturze nie zmienimy.
Fantastyka naukowa to nie tylko bombastyczność i wizualny przepych. To przede wszystkim idea. Chęć sprzedania ciekawego punktu widzenia lub nakreślenia frapującej przestrogi, odwołującej się do ryzyka działań, jakie podejmujemy. Taka była myśl Charliego Brookera, brytyjskiego krytyka, komika i producenta telewizyjnego, który w 2012 postanowił sięgnąć do korzeni science fiction i stworzyć serial mający na celu ukazanie krzywego zwierciadła lub, jak kto woli, czarnego lustra naszych technologicznych przyzwyczajeń, widząc drogi rozwoju w ciemnych barwach. Zbudowana na najlepszych tradycjach twardej fantastyki i zastosowana w Czarnym lustrze hiperbola stwarzała wrażenie przeszywająco prawdziwej. Jakby to wszystko miało zadziać się już za chwilę.
Serial osiągnął spodziewany sukces, choć na samym początku nie był tak rozpoznawalnym tytułem jak dziś. Można jednak śmiało przyznać, że fani SF otrzymali w końcu serial SF pozbawiony tej charakterystycznej, infantylnej wirtuozerii uwzględniającej laserowe strzelaniny czy wojenki z robotami i kosmitami. Dostali za to samo dobro, meritum, grozę przyszłości.
Czarne lustro to filmowa antologia, składająca się z historii krótkich, ale różnych, podejmujących zawsze jakiś konkretny temat. Pierwsze odcinki emitowane były w brytyjskiej stacji Channel 4. W pewnym momencie produkcją zainteresowała się platforma Netflix, wtaczając w nią spore pokłady tlenu i świeżej krwi oraz zapewniając jej dłuższy żywot. Nowe sezony lekko różnią się jakością (ale także rozmachem) od oryginalnych dwóch, ale nie mam wątpliwości, że sezon trzeci, ten pierwszy pisany i kręcony pod egidą nowego partnera medialnego, udał się nie mniej niż dwa pierwsze.
Powodem tej wyjątkowości jest m.in. czwarty w kolejności odcinek pt. San Junipero. Osobiście nie tylko uważam, że jest to najlepszy odcinek trzeciego sezonu Czarnego lustra, ale jest to też najlepszy odcinek w kontekście całego serialu. Dwie nagrody Emmy dla tego odcinka niejako to potwierdzają. Ba, powiem więcej, jest to jeden z najodważniejszych i najbardziej oryginalnych przejawów fantastyki socjologicznej, na pewno w porównaniu do dorobku telewizyjnego, choć w kinie też ze święcą szukać takich przeżyć. Tak jak pisałem we wstępie, Czarne lustro nie jest i nigdy nie było produkcją, która uwodziła widza głównie przy udziale wizualnej efektowności. Odcinek San Junipero uwydatnia zatem podstawową siłę zarówno tej produkcji, jak i science fiction w ogólnym rozumieniu. Ująć nas miała historia, jej tragizm oraz prowadzący ją bohaterowie. Dopiero w drugiej kolejności dociera do nas, że punktem wyjścia jest tu po raz kolejny, a jakże, technologia.
Podejmując kwestie ostateczne
Nakreślmy jednak, w czym rzecz. San Junipero to nazwa pewnej miejscowości o imprezowym charakterze, do której trafia pewna młoda, skryta dziewczyna o imieniu Yorkie. Jest zagubiona, nie bardzo wie, czego szuka i jakich doświadczeń spodziewa się zaznać w tytułowym San Junipero. W pewnym momencie natrafia na dziewczynę będącą jej całkowitym przeciwieństwem. Kelly, bo tak jej na imię, jest typem niespokojnego ducha, który traktuje wizytę w San Junipero przede wszystkim jak dobrą zabawę. Stąd u niej potrzeba intensywnych doznań z przelotnym seksem na czele. Yorkie zdaje się szukać czegoś innego. Między dziewczynami zaczyna się coś dziać, zaczyna pojawiać się więź. Z początku obie są zaskoczone obrotem spraw, by jednocześnie zgodnie zauważyć, że – czy tego chciały, czy nie – najwyraźniej wzajemnie się pokochały.
Pozwolę sobie na moment na małą dygresję, tłumaczącą mój sposób postrzegania istotnego dla tego odcinka elementu fabuły. Szczerze przyznaję, że nie czuję się najlepiej w filmach podejmujących temat relacji o charakterze homoseksualnym. Jak to mówią, nie mój cyrk, nie moje małpy. Mam też wrażenie, że w przeważającej większości wypadków tego rodzaju relacje i miłość są ukazywane w kinie w sposób albo przesadnie nachalny, albo przesadnie ckliwy, albo najzwyczajniej w świecie krzywdząco stereotypowy. Według mnie, choć jest to tylko i wyłącznie moja opinia, swoistym wzorem historii o podtekście homoerotycznym są takie filmy jak Tajemnica Brokeback Mountain czy Tamte dni, tamte noce. Były to filmy, które dogłębnie mną wstrząsnęły, a to dlatego, że nie obrały one sobie za cel usilnej edukacji tej części widowni, która nie jest zaznajomiona z homoseksualną mniejszością, a po prostu chciały opowiadać uniwersalną historię o trudnym do zdefiniowania uczuciu. Dlatego te opowieści są tak dobre, bo wykraczają poza pewien dyskurs, do którego siłą rzeczy pretendują. Takie jest też właśnie San Junipero.
Jako że reprezentuję otwarte podejście do kina (jak i do życia), starałem się w sposób równie otwarty podejść do historii dwóch lesbijek, które trafiając na siebie w pewnym mieście, na pewnej imprezie, z miejsca czują, że łączy je coś więcej. Znając serialową tradycję i wiedząc, że w produkcji autorstwa Charliego Brookera dużą rolę odgrywa technologia, ciekawiło mnie jednak, gdzie w tej opowieści tkwi haczyk, do czego losy tych bohaterek zmierzają, w co finalnie się to wszystko przeistoczy. I tu dochodzimy do kolejnego niepodważalnego atutu tego odcinka, którym jest jego kapitalny scenariusz, uwzględniający jeden z najciekawszych zwrotów fabularnych w tej serii, jeśli nie w historii telewizji w ogóle.
Moja recenzencka rzetelność nie pozwala mi zdradzić, na czym dokładnie opiera się zademonstrowany w scenariuszu pomysł, tłumaczący zarówno obecność bohaterek w San Junipero, jak i charakter tego miejsca. Trudno jednak zrozumieć wyjątkowość San Junipero bez chociażby uchylenia rąbka tajemnicy. Dość powiedzieć, że jest to kolejny przypadek, gdy fantastyka naukowa w sposób odważny podejmuje kwestie ostateczne. Pamiętacie Netflixowe Odkrycie? W San Junipero wejdziecie w podobną tematykę, tylko znacznie ciekawiej ujętą i znacznie głębszą. Nie odnajdziecie tu Boga, nie poznacie odpowiedzi na fundamentalne pytania. Zobaczycie jednak, że rozwój technologii będzie chciał zastąpić pewne idee swoim językiem, nadając transcendencji wymiaru zerojedynkowego.
Nieprzypadkowe połączenie
Mamy więc spotkanie dwójki dziewczyn, które jest spotkaniem przekraczającym ramy czasu i przestrzeni. Z jednej strony ponownie dowiadujemy się, że miłość nie zna granic, z drugiej otrzymujemy od twórców ciekawą obietnicę tego, co może dziać się ze świadomością, gdy już dokona ona żywota. I tu pojawia się swego rodzaju dysonans, ponieważ po raz kolejny dotarło do mnie, że tak jak śmierć może wydawać się przerażająca, tak równie przerażająca jest dla mnie idea wieczności. Myślę, że taki był też ukryty cel Charliego Brookera, by zademonstrować, że tak naprawdę, jeśli chcielibyśmy zaprogramować i zagwarantować sobie „niebo”, w tym sensie, jak sobie sami je wyobrażamy i bez aspektu mistycznego, nie ma ono większego sensu. Bo tak jak idea wiecznej imprezy u boku ukochanej osoby wydaje się fajna, tak na dłuższą metę przeraża ona zapowiedzią nieustającej monotonii.
Zejdźmy jednak na ziemię. Wydaje mi się bowiem, że to, co „robi” ten odcinek przede wszystkim, to, co sprawia, że dobrze się w nim czujemy, pomimo podejmowania trudnej tematyki (homoseksualna, niełatwa relacja, kwestia życia po śmierci), to jego kapitalny klimat. Z jednej strony muzyka lat 80. i 90., z drugiej kontakt z naturą, bliska obecność morza. Według mnie jest to połączenie nieprzypadkowe. Zawsze uważałem, że taniec i impreza to elementy, które idealnie nadają się do oddania metafory życia. Odwołują się bowiem do ruchu i dynamiki. Z kolei akcja usytuowana blisko morza to dla mnie nic innego jak odniesienie do wieczności, nieskończoności kryjącej się w tym wodnym bezkresie.
Wszystko to łączy się w całość, tworząc piękną historię o więzi dwójki z początku, wydawać by się mogło, obcych sobie osób, które łączą się w parę i postanawiają razem połączyć się z duchowym kosmosem. Uczucie nostalgii przemieszanej z melancholią, jakie towarzyszyły mi po ostatnio odbytej powtórce tego odcinka, niech będzie najlepszą jego rekomendacją. Nie trzeba znać Czarnego lustra, nie trzeba być fanem SF. Wystarczy, że ma się otwarte serce i dostrzega się nieuchronność przemijania, by ten odcinek stał się przeżyciem.