Cytaty czy plagiaty? Słynne filmy, które zapożyczyły CAŁE WĄTKI z innych produkcji
Wrażenie, że „gdzieś już to widzieliśmy”, podczas oglądania towarzyszy nam często, zwłaszcza w produkcjach gatunkowych, których jedną z cech jest operowanie znanymi elementami. Zdarza się jednak, że to uczucie jest bardziej intensywne niż zazwyczaj, a poszczególne składowe filmu są niemal identyczne jak w przypadku innej obejrzanej przez nas produkcji. W tym zestawieniu przedstawię obrazy, przy których inspiracje cudzą twórczością niejednokrotnie przekroczyły cienką granicę plagiatu. Warto zaznaczyć, że jest to nieoficjalna kontynuacja podobnego tekstu napisanego przeze mnie w przeszłości. Znajdziecie go tutaj. Tymczasem przechodzimy do listy!
Szybcy i wściekli / Na fali
Grupa bandytów dokonuje zuchwałych kradzieży kosztowności. Policja wpada na ich trop, ale ze względu na brak dowodów nakazuje młodemu funkcjonariuszowi działanie pod przykrywką. Ten musi wkupić się w łaski przestępców, a żeby to osiągnąć, postanawia wyspecjalizować się w ich ulubionym zajęciu. Tak się składa, że przedstawiony opis fabuły pasuje idealnie do obu wspomnianych filmów. Choć bez wątpienia w pierwszej kolejności kojarzy nam się z Szybkimi i wściekłymi – popularność marki robi wszakże swoje – to w dniu premiery wielu recenzentów wskazywało na liczne zapożyczenia od starszego tytułu. I słusznie – można ich odebrać jako nieoficjalny remake w innej scenerii (zamiast desek surfingowych mamy stuningowane fury, a zamiast morskich fal – ulice nocą) i z dużą gorszą reżyserią. Przypomnijmy bowiem, że za Na fali odpowiada skądinąd znana Kathryn Bigelow (Wróg numer jeden, The Hurt Locker. W pułapce wojny), która już przy okazji tego komercyjnego projektu pokazała, że potrafi znakomicie kręcić pełne napięcia sceny akcji. Jeśli nie znacie – polecam. Bardziej niż pierwszą część serii o nielegalnych wyścigach.
Podobne:
Król Lew / Kimba – biały lew
Król Lew do dzisiaj pozostaje najsłynniejszym filmem animowanym Disneya. Krótko po premierze w 1994 roku wyrosło wokół niego jednak mnóstwo kontrowersji z powodu podobieństw do japońskiego serialu anime znanego pod tytułem Kimba – biały lew. Zestawienie scen możecie obejrzeć pod tym adresem, dlatego nie będę się tu nad nimi rozwodził, a zamiast tego skupię się na kulisach problemów. Japońska branża poczuła się całą sprawą bardzo dotknięta, przez co tamtejsi animatorzy i rysownicy wystosowali petycję do Disneya z prośbą o włączenie Osamu Tezuki (autora Kimby) na listę współtwórców Króla Lwa. Tymczasem podkładający Simbie głos Matthew Broderick był przekonany, że naprawdę pracuje nad amerykańskim remakiem, zważywszy na fakt, że znał anime. Z drugiej strony sami reżyserzy filmu zapierali się, że nigdy nie widzieli dzieła Tezuki, choć biorąc pod uwagę długi pobyt jednego z nich w Tokio, było to co najmniej wątpliwe. Dyskusję definitywnie zakończyło oficjalne stanowisko Takayukiego Matsutaniego, prezesa odpowiedzialnego za anime studia Tezuka Productions, który stwierdził, że opowiadając fabułę o animowanych zwierzętach, nie można uniknąć pewnych podobieństw, a po zapoznaniu się z Królem Lwem studio doszło do wniosku, że jest to zupełnie inna historia. Jeśli zaś chcielibyście się dowiedzieć więcej o całej sprawie, serdecznie zapraszam do przeczytaniu tekstu Szymona Skowrońskiego poświęconego właśnie kwestii plagiatu Disneya.
Avatar / Pocahontas
Tematyczne i fabularne zbliżenie tych dwóch produkcji jest na tyle znane szerszej publice, że stało się elementem żartów i memów. Dość powiedzieć, że gdy weźmiemy do ręki streszczenie fabuły Pocahontas i zamienimy w nim kilka nazw własnych oraz lokacji, to otrzymamy – wypisz, wymaluj – Avatara. Choć tym razem opowiedzianego z perspektywy kolonizatorów, a nie kolonizowanych. Jest to oczywiście powierzchowne spojrzenie na dzieło Camerona, gdyż od początku historia miała tu stanowić jedynie pretekst do zastosowania niesamowitych rozwiązań technologicznych, które nawet teraz, ponad 10 lat po premierze, robią ogromne wrażenie. Reżysera bardziej interesuje kreowanie zapadających w głowie obrazów niż pisanie podważających schematy scenariuszy, stąd nic dziwnego, że w ostatecznym rozrachunku mamy do czynienia z przetworzeniem klasycznej opowieści na malowniczą, odrealnioną wizję obcego świata.
Za garść dolarów / Straż przyboczna
Dzieło Sergia Leone to klasyk westernu, do którego widzowie wracają regularnie i zapewne nie przestaną wracać ze względu na odporną na ząb czasu realizację. W porównaniu z nim film Kurosawy jest zdecydowanie mniej rozpoznawalny i ikoniczny – co jest paradoksalne, gdyż tak naprawdę Leone nakręcił jego nieoficjalny remake. Jak stwierdził sam japoński reżyser po obejrzeniu Za garść dolarów: „dobry film, ale to mój film”. Sprawa szybko została skierowana na grunt prawny. Leone początkowo bronił się, podsuwając inne inspiracje, na jakich opierał się podczas tworzenia produkcji, jednak jego prawnicy musieli wyperswadować mu pójście na ugodę. Zważywszy na to, że niektóre ze scen wyglądały jak żywcem wyciągnięte ze Straży przybocznej, werdykt sądu byłby niezachwiany. Batalia skończyła się poza salą sądową. Kurosawa i reprezentowana przez niego firma zgarnęli całość dochodów ze sprzedaży biletów w Azji oraz 15% udziału w pozostałych rynkach. A że film osiągnął ogromny sukces komercyjny, wygląda na to, że ostatecznie to Japończyk wyszedł z pojedynku zwycięsko.
Igrzyska śmierci / Battle Royale
O tej zrzynce już pisałem, ale powtórzę raz jeszcze – autorka hitowej serii książek Suzanne Collins cynicznie zapożyczyła pomysł na krwawe rozgrywki nastolatków od Battle Royale Kōshuna Takamiego, a w odpowiedzi na zarzuty stwierdziła, że nigdy nie wiedziała nawet o istnieniu japońskiego utworu. Chciałbym wierzyć na słowo, ale liczba podobieństw łączących oba dzieła popkultury jest tak liczna, że podobny zbieg okoliczności wydaje się wręcz niemożliwy. Jesteśmy jednak stroną o filmach, więc pogadajmy o nich – w czym identyczne są adaptacje Igrzysk śmierci i Battle Royale? Obie przedstawiają grupę nastolatków, która otrzymuje losowe bronie i zostaje wypuszczona na arenę. Mają zabijać się nawzajem, dopóki tylko jedno z nich nie pozostanie przy życiu, a jeśli postanowią złamać zasady zabawy – zostaną uśmierceni odgórnie, przez administratorów rozgrywek. Czym zaś się te filmy różnią? Przede wszystkim podejściem do tematyki. Oparta na książkach Collins seria zawsze jest śmiertelnie poważna, kreśli dystopię możliwie najbardziej realistycznie i unika ukazywania przemocy. W przeciwieństwie do niej Battle Royale jest krwawą jazdą bez trzymanki, która nie boi się kiczu, nie ucieka obiektywem od podrzynających sobie gardła dzieciaków, a kiedy już przechodzi w melodramatyczne tony, to porusza przy tym bardziej niż jakakolwiek scena z cyklu sygnowanego nazwiskiem Jennifer Lawrence.
Wściekłe psy / Płonące miasto
Nie bez powodu Quentin Tarantino zyskał miano największego złodzieja Hollywood. W jego przypadku jest to jednak o tyle wyjątkowe, że rzadko kiedy kradnie od najlepszych – przeważnie odnajduje inspirację w tych, o których kino raczej zdążyło już zapomnieć. Tak było w przypadku Wściekłych psów. Kojarzycie ikoniczną scenę Mexican standoff (wybaczcie anglojęzyczny zwrot, ale to pojęcie nie ma chyba odpowiednika w języku polskim)? Chodzi o fragment pod koniec filmu, kiedy trójka bohaterów celuje do siebie nawzajem z broni i wszyscy wypalają w tym samym momencie. Otóż cała sekwencja została zapożyczona od Płonącego miasta, co samo w sobie nie byłoby niczym dziwnym, gdyby nie to, że kilka innych elementów fabuły również się pokrywało. Do tego stopnia, że zainspirowany sprawą student stworzył film krótkometrażowy, który montuje sceny z obu produkcji w taki sposób, by wszystkie podobieństwa uwidocznić. Zobaczycie go pod tym adresem. Jednocześnie trzeba zaznaczyć, że oba dzieła różnią się od siebie tonalnie na tyle, by poza paroma wizualnymi czy scenariuszowymi cytatami nigdy nie przyszło nam do głowy ich porównywanie. Pewnie z tego powodu kontrowersje szybko ucichły i dzisiaj można je potraktować głównie jako filmoznawczą ciekawostkę.
Blue Jasmine / Tramwaj zwany pożądaniem
To nie pierwszy raz, gdy Woody Allen otwarcie sięga do klasyków kultury. Kilka lat wcześniej nakręcił bowiem Sen Kasandry, który bawił się motywem znanym z lektury szkolnej i najsłynniejszego dzieła Dostojewskiego, Zbrodni i kary. W Blue Jasmine bierze na warsztat historię z Tramwaju zwanego pożądaniem, prostolinijnego brutala granego przez Marlona Brando zastępując jednak elegancką postacią portretowaną przez Bobby’ego Cannavale’a. To wydaje się zresztą najważniejszą zmianą w stosunku do oryginału, gdyż główna bohaterka – w którą tym razem wciela się Cate Blanchett – choć jest inną personą, zdradza zapożyczenia od ikonicznej kreacji Vivien Leigh (co nie dziwi, zważywszy na fakt, że Blanchett wcielała się w tę samą rolę na deskach teatru). Za inną ważną zmianę można uznać także podejście do tematu. O ile klasyk amerykańskiego kina ogląda się jak thriller, a nagłe wybuchy postaci Marlona Brando mają w sobie coś z horrorowych jumpscare’ów, o tyle Blue Jasmine wypełnione jest Allenowską ironią. Wszystko tu wydaje się funkcjonować na zasadzie krzywego zwierciadła i czasami aż można się wzdrygnąć, kiedy w tej satyrze odnajdujemy cząstki samych siebie.
Kill Bill / Lady Snowblood
Ponownie na liście gości Quentin Tarantino i ponownie inspirację możemy odnaleźć w azjatyckiej części świata filmu. Oba przytoczone tytuły koncentrują się na motywie zemsty, oba przedstawiają bohaterki wyszkolone w sztuce walki bronią białą i oba ukazują ich krwawy pochód przez kolejne rzesze przeciwników. Na tym analogie się nie kończą – w dziele Tarantino odnajdziemy mnóstwo kadrów czy scen stanowiących bezpośrednie odniesienie, z chyba najsłynniejszym pojedynkiem na splamionym krwią śniegu na czele. Grająca główną rolę w Lady Snowblood Meiko Kaji stwierdziła nawet w jednym z wywiadów, że Tarantino kazał obsadzie i twórcom Kill Billa oglądać ten film w ramach inspiracji. Reżyser nigdy jednak ani nie potwierdził tej plotki, ani jej nie zaprzeczył, więc należy podejść do niej z przymrużeniem oka. To powiedziawszy, Lady Snowblood jest dla fanów krwawej dylogii Tarantino pozycją obowiązkową, w której bez problemu się odnajdą, a niewykluczone, że trafi także na listę ich ulubionych filmów tego typu.
Wiedzieliście o tych podobieństwach? A może wiecie o innych, równie czytelnych inspiracjach? Dajcie znać w komentarzach!