AVATAR. 10 lat od premiery. Czy wytrzymał próbę czasu?
Jeden z największych hitów kinowych wszech czasów, Avatar Jamesa Camerona, właśnie obchodzi okrągłą, dziesiątą rocznicę premiery. W grudniu 2009 roku rozpoczęło się bowiem ogólnoświatowe szaleństwo. Mówiło się o przełomie w historii kina, o wielkim wydarzeniu, w którym dosłownie każdy chciał uczestniczyć. Potwierdziły to spektakularne wpływy z kinowych kas (prawie trzy miliardy dolarów wpływów). Co dziś zostało z tamtych emocji? Czy Avatar wytrzymał próbę czasu? I najważniejsze – czy ktokolwiek jeszcze czeka na jego sequel, a w zasadzie sequele?
Podobne wpisy
Nigdy nie zapomnę tego seansu. Rozochocony pozytywnymi opiniami spływającymi zewsząd, wybrałem się z dziewczyną do pobliskiego IMAX-u, by dołączyć do stada zaczarowanych widzów. Marketing okazał się nader skuteczny. Gdy spojrzałem na wypełnioną po brzegi salę i ogromny ekran, szybko uświadomiłem sobie, że uczestniczę w czymś niezwykłym. Oto film science fiction wszedł na salony, połączył gusta, poruszył emocję, wzbudził ciekawość na tyle trwale i na tyle silnie, że nikt nie potrafił przejść obok niego obojętnie. Tym razem to Pandora zapewniała wszystkim eskapizm i robiła to dobrze. Uff, to był prawdziwy hit.
Potem mierzyłem się z filmem Camerona jeszcze kilkukrotnie i działo się to, co dziać się musiało po oderwaniu takiego filmu od sali kinowej – za każdym razem moja ekscytacja względem niego stopniowo opadała. Dopiero po czasie zaczęły docierać do mnie najczęściej wystosowywane w kierunku widowiska zarzuty, jakoby było ono jedynie perfekcyjnie zaprojektowaną wydmuszką, sprzedającą technologię, ale eksploatującą wyjątkowo zużyty schemat fabularny. W dodatku wyróżniającym się dość drętwymi dialogami i narracyjnym patosem. W rozłące od robiącego ogromne wrażenie efektu 3D, będącego owocem pracy najnowocześniejszego wówczas sprzętu, Avatar nie radził sobie na poziomie budowania opowieści, przez co posiadał bardzo mało argumentów przemawiających za tym, by wracać do niego już w domowym zaciszu.
Avatar realizował zatem casus filmu, który się oglądało, mdlało z nadmiaru wrażeń, przebudzało ze snu, otrzepywało i w rezultacie zapominało o emocjonującym seansie. Ale czy było w tym coś złego?
Pamiętam, że swego czasu Avatar był na tyle silnie oddziałującym fenomenem, że przerabialiśmy jego konstrukcję fabularną na studiach, a dokładnie na zajęciach z form kultury popularnej. Wykładowca, wykazując zręcznie, że Avatar jest tworem w pełni podporządkowanym sprawdzonym schematom fabularnym, zadał jednocześnie retoryczne pytanie – czy jest w tym coś złego? Przez lata żyłem w przekonaniu, że to nie tyle słabość, co świadoma decyzja, ponieważ film Camerona musiał komunikować się z widzem w sposób prosty i przejrzysty, jeśli miał jednocześnie sprzedawać rewolucyjną jak na tamte czasy technologię. Z marketingowego punktu widzenia była to zagrywka wręcz mistrzowska, bo właśnie dzięki uniwersalizmowi twór Camerona zainteresował nie jednostki, a masy.
Czas wystawił jednak tym decyzjom rachunek. Właśnie teraz, gdy kurz po spektakularnych efektach już opadł, gdy 3D ponownie schowało się w cieniu (bo nikt nie potrafił kręcić go tak, jak Cameron, ale to temat na inną dysputę), a my jesteśmy już po kilku fazach marvelowskich przygód, da się nabrać nieco dystansu do roku 2009. Co zatem po Avatarze pozostało? Obawiam się, że niewiele, choć nigdy nie stanę po stronie tych, którzy skazują dzieło Camerona na totalne zapomnienie. Owszem, na tle konkurencji wypada blado. Gdy popatrzy się na takiego Matrixa, który także obchodzi w tym roku rocznicę premiery, ale dwudziestą, da się zauważyć, że jest to film, który wywiera silny wpływ na popkulturę do dnia dzisiejszego. Film nie postarzał się ani trochę. „Życie w matriksie” weszło na stałe do języka potocznego. Fani nadal snują kolejne teorie dotyczące fabuły, a gorąca zapowiedź czwartej części potwierdza, że tytuł wciąż kogoś obchodzi i cieszy się przy tym zasłużonym kultem.