FRISCO KID. Z Żydem przez Dziki Zachód
To, że w Hollywood sznurki pociągane są w dużej mierze przez Żydów, ma już w mniejszym stopniu wymiar teorii spiskowej, a w większym – pospolitego faktu. Kiedy weźmie się go pod uwagę, koncept filmu z 1979 wygląda na papierze co najmniej zabawnie i stanowi pretekst do snucia różnych domysłów. No bo kto inny wpadłby na pomysł i doprowadził do realizacji westernu (dodajmy, gatunku esencjonalnego dla kultury amerykańskiej), którego głównym bohaterem jest pochodzący z Europy rabin, jeśli nie właśnie silnie lobbujący w fabryce snów Żydzi?
Robert Aldrich filmem Frisco Kid dostarczył polskiej widowni co najmniej jeden powód, by zainteresowała się tym obrazem. Akcja komediowego westernu rozpoczyna się bowiem w Polsce w roku 1850 (albo: na jej terenach). Bohaterem filmu jest Avram Belinsky (Gene Wilder), polski Żyd, który zostaje wysłany z misją do Ameryki – ma przewodzić gminie żydowskiej w San Francisco. Na swej drodze napotyka drobnego rzezimieszka, Tommy’ego (Harrison Ford), z którym wkrótce się zaprzyjaźnia.
Taki opis fabuły siłą rzeczy zapowiada wiele perypetii. Przedstawiciele dwóch kontrastujących światów – pobożności i amoralności – trafiwszy na siebie, z czasem muszą odnaleźć sposób na współpracę, jeśli zależy im na przetrwaniu w realiach Dzikiego Zachodu. Co oczywiście nie jest łatwe i nie przychodzi od razu. Pod tym względem Frisco Kid poniekąd realizuje schemat fabularny filmów spod znaku buddy movie, których hasłem przewodnim jest pochwała męskiej przyjaźni, znoszącej wszelkie niesprzyjające okoliczności.
Frisco Kid to szósty i ostatni western w dorobku Roberta Aldricha. Wcześniej amerykański reżyser wyruszył na Dziki Zachód m.in. w takich filmach jak Vera Cruz i Ucieczka Ulzany. W przypadku obrazu z 1979 ważniejszy jest jednak jego komediowy charakter. Charakter, który niestety nie został odpowiednio zaakcentowany. Nie wątpię w poczucie humoru tego reżysera, wszak to nie pierwsza komedia w jego twórczości (a jego największy hit, Parszywa dwunastka, także owym humorem jest podszyty), ale z czysto pragmatycznego punktu widzenia film ten cierpi na niewybaczalny grzech – jest komedią, która nie umie rozbawić.
Gene Wilder dwoi się i troi, by przelać do poszczególnych scen odpowiednią dozę komizmu. Czasem mu się to udaje, jak wtedy, gdy po napadzie na pociąg jego postać, jak gdyby nigdy nic, wychodzi z toalety i przyłącza się do „zabawy”, w której biorą udział współpasażerowie. Niestety są też takie momenty z jego udziałem, w których aktor wpada w pułapkę nadmiernej swobody i zaufania, jakim najpewniej obdarzył go reżyser. Przedziwny taniec, jaki Wilder wykonuje, chcąc naśladować jednego z bywalców miejscowego salonu, wygląda tak, jakby został wykonany tuż po tym, gdy kamera została wyłączona, ponieważ nie pasuje ani do postaci, ani do tej konkretnej sytuacji.
Podobne wpisy
Humor we Frisco Kid jest bardzo wymuszony i częstokroć także bardzo sztuczny. Gdyby nie charyzma i talent komiczny Gene’a Wildera, wiele scen z filmu, miast śmieszyć, niejednego widza przyprawiłoby o zażenowanie. Ci rozochoceni po seansie Płonących siodeł niewiele dobrego znajdą we Frisco Kid. To zupełnie inne role Wildera, ale też zupełnie inny rodzaj komedii – bo tak jak Mel Brooks nie bał się zahaczać o absurd, robiąc z niego użytek, tak Aldrich niejednokrotnie czyni swój żart nazbyt poważnym, czym niestety strzela sobie w stopę.
Najlepszego żartu związanego z Frisco Kid uświadczyłem dopiero po seansie. W opisie wydania DVD filmu znalazłem zdanie, że jest to „pierwszy komercyjny sukces Harrisona Forda”. Brzmi to zabawnie, gdy weźmie się pod uwagę dwa fakty. Po pierwsze, aktor dwa lata wcześniej wystąpił w Gwiezdnych wojnach. Jeśli już chcemy wskazać pierwszy komercyjny sukces w karierze Forda, inauguracja sagi George’a Lucasa wydaje się lepszym tego przykładem.
Po drugie, Frisco Kid okazał się dość znaczącą klapą. Przy budżecie dziewięciu milionów dolarów zdołał zarobić na rodzimym rynku porównywalną sumę, co jest wynikiem dalekim od zadowalającego. Żaden tam sukces, żadnego tam Forda, który, należy dodać, wypada w roli Tommy’ego przeciętnie. Jego gra wygląda tak, jakby cwaniakowaty Bob Falfa z Amerykańskiego graffiti został zmuszony do zamiany ekskluzywnej bryki na konia. Jest nieporadny, choć wciąż ma niewyparzony język.
Jak już wspomniałem, osią fabuły jest konfrontacja wyznawcy religii mojżeszowej z brutalnością Dzikiego Zachodu. Niuanse związane z pobożnością głównego bohatera wypadają w filmie nawet całkiem ciekawie. Nie odpuszcza bandziorom, którzy kradną mu religijne symbole; woli ratować palącą się Torę niż przyjaciela; nawet jeśli jest ścigany, w sobotę schodzi z konia ze względu na Szabat. Przesłanie tej przygody zdaje się mówić, że śmiertelna powaga w stosunku do życia oraz zaślepienie ideologią (ale także tradycją), miast dawać poczucie wolności, mogą nazbyt krępować nogi.
Szkoda tylko, że reżyser wyraźnie się w tej opowieści pogubił, nie wiedząc do końca, w którym kierunku chce iść – zwariowanej komedii czy też awanturniczego westernu. Film z 1979 nie spełnia się ani w jednym, ani w drugim.