ZIMNA WOJNA. Za i przeciw polskiemu kandydatowi do Oscara
Zapewne znaczna część czytelników skrytykuje mnie za stanie w opozycji do Zimnej wojny. Zdaję sobie sprawę, że jestem w zdecydowanej mniejszości widzów, tej mniejszości, której najnowszy film Pawła Pawlikowskiego, nasz kandydat do Oscara, wzbudzający tak powszechne uznanie i zachwyt, nie przypadł do gustu. Moja opinia raczej nie zmieni się zbyt szybko (o ile w ogóle) i będę obstawał przy swoim stanowisku, że Zimna wojna jest filmem co najwyżej niezłym, by nie powiedzieć – mocno przeciętnym. Choć nie jest to długa ani specjalnie skomplikowana historia, to w moim odczuciu poległa na najważniejszych dla siebie polach.
Podobne wpisy
Nie uważam jej oczywiście za film zły, bo nie sposób nie docenić wspaniałej warstwy audiowizualnej. Doskonale skomponowane, operujące wyraźnymi kontrastami czarno-białe kadry są niezwykle klimatyczne, a muzyka ludowa nabiera tu przejmującego do głębi, poetyckiego wymiaru. Na tym jednak zalety Zimnej wojny się w zasadzie wyczerpują. Z kronikarskiego obowiązku napomknę tylko o temacie sztuki w dobie totalitaryzmu oraz konflikcie pożądanej przez władze użytkowości dzieła z wolnością twórczą, bo choć Pawlikowski mógł tutaj pokusić się o nieco więcej refleksji, to nie owe kwestie są dominantą tematyczną jego filmu. W centrum stoją para bohaterów i ich uczucie, co stanowi trzon całej opowieści. Problem w tym, że wątek główny potraktowany jest zaskakująco powierzchownie.
Po kolei: nie mam absolutnie nic do zarzucenia parze aktorów. Tomasz Kot, a zwłaszcza Joanna Kulig wspięli się na wyżyny swoich umiejętności i wykrzesali ze swoich postaci dosłownie tyle, ile się dało. Jeśli coś, poza samą estetyką Zimnej wojny i czasem jej trwania, pozwoliło mi nie spoglądać na zegarek, to właśnie aktorstwo, które (zaledwie) chwilami w pozornie nieznaczących spojrzeniach potrafi przekazać prawdziwe emocje. Tyle tylko, że bohaterowie sami w sobie są zaskakująco jednowymiarowi, charakteryzowani przez dwie, może trzy podobne do siebie cechy, a ekranowej chemii, mimo starań Kota i Kulig, nie ma między nimi za grosz. Są jak kukiełki rzucane ze sceny do sceny (o tym za chwilę), z którymi trudno sympatyzować, a jeszcze trudniej się nimi przejąć. Koniec końców Zula pozostaje jedynie irytującą, niezdecydowaną dziewczyną, a Wiktor zwyczajnie smętnym i rozczarowanym facetem, który się za nią ugania. Przez to też zakończenie, mogące być słodko-gorzkim, ściskającym za serce finałem pozostawiło mnie niespecjalnie poruszonym.
Jednakowoż jakoś przełknąłbym tych mało zajmujących bohaterów, gdyby to, co w Zimnej wojnie najważniejsze, czyli historia o tragicznej miłości, było choć trochę poruszające czy interesujące. Tymczasem Pawlikowski zupełnie zabija dramaturgiczną siłę drzemiącą w swoim filmie, wykorzystując formę epizodyczną w sposób, w który używać się jej nie powinno. Fragmentaryczność ma to do siebie, że czasem trudno do niej przywyknąć, a w Zimnej wojnie potencjał spajający miała właśnie opowieść miłosna. Niestety reżyser, rozciągając losy Zuli i Wiktora na okres kilkudziesięciu lat, zupełnie zapomniał, by poświęcić dostatecznie dużo uwagi ich uczuciu i tym samym uczynić swój film ciekawszym i zwyczajnie angażującym. Miłość bohaterów okazuje się bowiem niezwykle sztuczna, pretekstowa i całkowicie niewiarygodna. W tych krótkich chwilach, w których zakochani mogą nareszcie być razem, praktycznie w ogóle nie ma pasji, namiętności, okazywania sobie szczerego uczucia, zainteresowania czy dotychczasowej tęsknoty. Ich spotkania, rozdzielone przecież długimi okresami rozłąki, są wyprane z emocji, puste i obojętne. Wiem, że celem Pawlikowskiego było pokazanie miłości niemożliwej do spełnienia, na swój sposób toksycznej i, nomen omen, zimnej, ale w scenach w zamierzeniu uczuciowych Zula i Wiktor po prostu są obok siebie, i tyle. Zarówno oni, jak i widz rzucani są w kolejne realia czasowo-przestrzenne, ale im dalej w tę beznamiętną fabułę, tym mniej mnie obchodziło, co się jeszcze wydarzy. Dramaturgia, jak to mówią, leży i kwiczy. Nie uwierzę w miłość na słowo bez jej choćby chwilowego uobecnienia się w czynach.
Na pewno dam jeszcze Zimnej wojnie szansę. Być może spojrzę na film Pawła Pawlikowskiego przychylniejszym okiem, ale na chwilę obecną nie ma w nim dla mnie niczego ciekawego poza czysto audiowizualną ucztą i solidnym aktorstwem. Zimna wojna jest zdecydowanie zbyt zimna, a wręcz lodowata, by mogła poruszyć we mnie jakieś emocjonalne struny.
Dawid Konieczka