MIŁOŚĆ BEZ OSTRZEŻENIA. Kulig, Dinklage i Hathaway w komedii romantycznej [RECENZJA]
Recenzja pierwotnie opublikowana 18 lutego 2023 roku, po pokazie filmu na Berlinale.
Berlin potrafi przytłoczyć. To moloch-labirynt, w którym – co tu dużo kryć – bardzo łatwo się zgubić. W odnalezieniu właściwej drogi pomaga świetnie zorganizowany transport miejski – kursujące po mieście pociągi, tramwaje, autobusy, no i oczywiście niezawodne metro, którym dojechałem na Plac Poczdamski, aby odebrać akredytację festiwalową. Szkoda, że tak dobrze jak komunikacja miejska nie jest zorganizowane Berlinale, a w szczególności internetowy system rezerwacji, pozwalający mi zapisać się na seanse, na które – jak się okazało – nie mam wstępu. Dowiedziałem się o tym jednak już na miejscu, odbijając się od drzwi kina oraz miłej pani, niezręcznie tłumaczącej, że sama nie wie, dlaczego tak się stało. Trzymam telefon z biletami w ręce, ale dalej wejść nie mogę – na mojej szyi wisi niewłaściwy kawałek plastiku. Zdarza się. Tak czy siak, potrzebna była szybka zmiana planów. Bogowie Berlinale, wcześniej raczej mało przychylni, teraz się do mnie uśmiechnęli – mały cud kinematograficzny sprawił, że jeszcze tego samego wieczoru udało mi się dostać na Miłość bez ostrzeżenia (She Came to Me), czyli film otwarcia tegorocznej edycji.
Czasu na myślenie było niewiele, gdyż seans odbywał się niemalże na drugim końcu miasta. To jeden z uroków Berlinale, pokazy filmowe obejmują właściwie całą metropolię. Święto kina rzeczywiście się tutaj czuje i to na każdym kroku – w jakim innym mieście w metrze można obejrzeć fragmenty Lokatora Alfreda Hitchcocka? Bądź co bądź, do kina, a na co dzień teatru muzycznego, dotarłem przed czasem. Zasiadłem wygodnie w fotelu, gotowy na film. Czekała na mnie jednak jeszcze jedna, niespecjalnie miła niespodzianka – prawie dwugodzinna transmisja ceremonii otwarcia festiwalu. Z mieszanymi uczuciami patrzy się na to czerwonodywanowe targowisko próżności, maskujące się pod społeczno-polityczną zasłoną. Śmieszkujących prowadzących, którym towarzyszą przemowy odwołujące się bezpośrednio do wojny w Ukrainie czy protestów kobiet w Iranie. Na scenę dziarskim krokiem wkracza Sean Penn, na ekranie pokazuje się Wołodymyr Zełenski. Owacje na stojąco. Jedni goście ocierają łzy, inni jakby ziewają – mają pecha, że akurat wyłapał ich operator. Niby jest powaga, ale trzeba ją szybko rozładować jakimś czerstwym żartem, na przykład z czyjejś fryzury – w końcu wszyscy jesteśmy tutaj, aby dobrze się bawić. Ceremonia trwa i trwa, koleś przede mną sprawdza na telefonie godziny seansów Avatara: Istoty wody, a ja zastanawiam się, czy film Camerona nie był czasem krótszy od tej nieszczęsnej transmisji. W końcu gasną światła, zaczyna się film, ale ludzie dookoła jakby tego nie zauważyli – dwie godziny rozprężenia sprawiły, że gadają w najlepsze podczas pierwszych dziesięciu minut projekcji. Berlinale.
Poświęcam tak dużo miejsca okolicznościom, które towarzyszyły mojemu pierwszemu seansowi w Berlinie z dwóch powodów. Po pierwsze, bo to dla mnie ważne wydarzenie i czuję potrzebę opisania go. Po drugie, ponieważ o samym filmie trudno napisać coś ekscytującego. Miłość bez ostrzeżenia Rebeki Miller to błaha, kilkuwątkowa komedia romantyczna. Peter Dinklage jest tutaj umęczonym kompozytorem, który w poszukiwaniu natchnienia zdradza swoją żonę, graną przez Anne Hathaway, z Marisą Tomei, wcielającą się w targaną obsesją miłości kapitankę statku. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze związek syna bohaterki Hathaway z dziewczyną, która okazuje się córką jej sprzątaczki – imigrantki z Polski. I oto jest: komedia omyłek gotowa jak się patrzy.
Duch późnego Allena
Nad wszystkim unosi się duch późnego Allena. Estetyzowany przez kamerę Nowy Jork, wyrazisty zestaw bohaterów, absurdalne zwroty akcji. Niestety, słowo „późnego” jest w kontekście jakości filmu kluczowe. Miller nie potrafi zrobić nic ciekawego z paletą postaci, które wprowadziła na fabularną planszę. Wszystkie zachodzące pomiędzy nimi relacje są przewidywalne i wycyzelowane. Nie pomagają dialogi – reżyserka może i jest córką Arthura Millera, ale umiejętności literackich ojca raczej nie posiada. Sceny kłótni rodzinnych w domu Teresy pozostawiają nas całkowicie obojętnymi, a sztucznie zły akcent Joanny Kulig i dzika mieszanina angielskiego z polskim sprawiają, że ogląda się je z uśmiechem zażenowania. Napięcie klasowe i rasowe (syn bohaterki Anne Hathaway jest czarnoskóry) niby się pojawia, ale tylko po to, aby szybko zostać wyciszone lub zignorowane. Miller pokazuje, że kino społeczne niezbyt ją interesuje – i należałoby tę szczerość docenić, gdyby tylko Miłość bez ostrzeżenia proponowała w zamian coś naprawdę świeżego, zabawnego. A w zanadrzu ma jedynie papkowaty feel good movie. Ciepłą kluchę, która pozuje na film artystyczny za sprawą gwiazdorskiej obsady oraz nieustannych, niczym nieumotywowanych zmian formatu obrazu.
Najlepiej odnajduje się w tym miszmaszu Peter Dinklage. Aktor potwierdza swój potencjał komediowy, przejawiający się wcześniej chociażby w O wszystko zadbam albo Zgonie na pogrzebie. Jego wątek jest zdecydowanie najciekawszy i najbardziej przejmujący – świetnie sprawdziłby się jako osobny krótki metraż. Pochwalić nie można za to występu Joanny Kulig. Rolą w Miłości bez ostrzeżenia aktorka kontynuuje jedną z najważniejszych polskich tradycji eksportowych – staje się kolejnym wcieleniem umęczonej matki Polki, przejmując tym samym pałeczkę po Agnieszce Grochowskiej i Agacie Kuleszy. Oczywiście, spora w tym „zasługa” źle poprowadzonej, napisanej na kolanie postaci – Kulig powinna jednak mieć się na baczności. Choć fantastycznie jest zobaczyć ją u boku takich gwiazd jak Dinklage, Hathaway czy Tomei, to jestem przekonany, że jeżeli dalej będzie przyjmowała tego typu role, nieuchronnie ugrzęźnie w stereotypie. Zwłaszcza jeżeli będą to role w niespecjalnie udanych filmach.
Początkowo chciałem napisać, że Miłość bez ostrzeżenia nijak ma się do politycznego wymiaru Berlinale; że może celniejszym wyborem na otwarcie byłby jednak dokument Seana Penna albo Tomasza Wolskiego – oba poświęcone wojnie za naszą wschodnią granicą. Gala otwarcia uświadomiła mi, że mogę się mylić. She Came to Me pasowało do niej w końcu jak ulał, będąc poważnie niepoważnym filmem, w którym każde napięcie musi zostać błyskawicznie rozładowane, żeby tylko widz nie poczuł się zbyt niekomfortowo. W towarzyszącej gali, kilkunastominutowej przemowie Zełenski – sam przecież aktor z zawodu – rozwodził się poprzez komunikator internetowy nad mocą kina, opowiadając o tym, jak potrafi ono wpływać na ludzkie życia. Zmuszać ludzi do działania, refleksji, podejmowania określonych decyzji. A potem na ekranie pojawił się film, który może zmienić w życiu widzów tylko jedno: liczbę obejrzanych filmów.