Ju-on (2000–2016)
Jesienne wieczory, zwłaszcza przed Halloween (tradycja nie nasza, ale sprzyjająca utożsamieniu października z czasem bliskim każdemu miłośnikowi horroru) warto wykorzystać na oglądanie nie tylko filmów grozy, ale całych serii. W tym roku również i piątek trzynastego wypadł tego miesiąca, co dodatkowo mogło popchnąć widzów ku ekranowemu straszeniu różnego rodzaju; i tak np. w kinach miał teraz premierę Krucyfiks, zaś Netflix tego samego dnia postanowił wypuścić własną produkcję, The Babysitter. Wracając do seansów całych serii filmowych, śmiem wątpić, czy w gatunku horroru znajdzie się cykl bez żadnej słabej części, bo nawet te najsłynniejsze tytuły mają chociaż jedną (daj Boże, by tylko) odsłonę udaną mniej lub wcale. Oglądając zaś kolejne filmy, jeden po drugim, łatwiej zauważyć różnice, błędy logiczne i warsztatowe, wszelkiego rodzaju zmiany świadczące o twórczych poszukiwaniach bądź niefortunnych decyzjach oddalających dany epizod od oryginalnej koncepcji. Łatwiej to również wybaczyć, bo chęć „zaliczenia” serii bywa silniejsza od zdrowego rozsądku nakazującego przerwanie seansu i znalezienie czegoś bardziej produktywnego do roboty. Dodatkowo jesienna aura tylko zachęca do pozostania w domu i wygodnego usadowienia się w fotelu przed telewizorem lub komputerem.
Znajdą się tacy, którzy po raz kolejny postanowią obejrzeć wszystkie części Koszmaru z ulicy Wiązów, Halloween lub Piły, ale osobiście zachęcam do sięgnięcia po grozę w wydaniu japońskim, a konkretnie cykl Ju-on autorstwa Takashiego Shimizu. Licząca obecnie 12 filmów pełnometrażowych (trzy amerykańskie wersje oraz jeden spin-off) seria jest zaskakująco żywotna – pierwsza część powstała w 2000 roku, ostatnia zaledwie w zeszłym. Ta popularność po części wynika z doskonałego odbioru, jakim wczesne odsłony cieszyły się na początku poprzedniej dekady, obok Kręgu Hideo Nakaty doprowadzając do światowego rozkwitu j-horroru. Fakt, że Amerykanie błyskawicznie zaprosili Shimizu, aby ten nakręcił dla nich anglojęzyczny remake, a później jego kontynuację, jest znaczący. Pierwsza The Grudge – Klątwa (pod takim tytułem znamy amerykańską serię) była sukcesem, druga już nie – i tak, jak szybko zakochano się w azjatyckiej grozie, tak równie szybko stała się ona przeżytkiem. Ju-on wrócił zatem do siebie, gdzie straszy do dziś. Drugi powód tej fantastycznej formy cyklu kryje się w samym założeniu tych filmów, paradoksalnie w mniejszym stopniu nastawionych na chęć kontynuacji, w większym na kolejne wariacje praktycznie tej samej opowieści.
Wszystkie filmy z serii można streścić praktycznie w jednym zdaniu – każdy, kto przekroczy próg pewnego niepozornie wyglądającego, acz nawiedzonego domu w Tokio, ten umrze. Klątwa powstała w wyniku śmierci matki (Kayako) oraz jej synka (Toshio) po tym, jak ich mąż i ojciec dowiedział się, że żona skrycie kocha się w nauczycielu malca. W przypływie szału mężczyzna zamordował swoją rodzinę, a ta odrodziła się jako duchy, zamknięte w swym domu. Kayako zabija nowych lokatorów, wcześniej wydając z siebie bardzo charakterystyczne charczenie, zaś Toshio miauczy jak kot, strasząc również swym bladoniebieskim kolorem skóry.
Wysiłek, aby któregoś z żywych bohaterów dopingować, jest daremny, bo przed klątwą nie ma ucieczki, bez względu na to, czy ma się jej świadomość, czy nie. Shimizu dodatkowo tak konstruuje swe filmy, aby nie było wątpliwości odnośnie do losu postaci dramatu. Epizodyczność prawie każdej części oraz nielinearność fabuły sprawiają, że Ju-on ogląda się niczym kryminalną układankę, której poszczególne elementy nie tylko nie mają często ze sobą styczności, ale i w oderwaniu od całości stwarzają wrażenie samodzielnych, zamkniętych historii. Nieprzypadkowo początków serii należy szukać w dwóch krótkich metrażach Shimizu, nakręconych na parę lat przed pierwszym filmem, w których po raz pierwszy pojawiają się demoniczna Kayako i mały Toshio. Zarówno 4444444444 oraz Katasumi (oba z 1998 roku) można rozpatrywać jako autonomiczne twory, ale można je również uznać za fragmenty nieobecne w późniejszym, rozpoczynającym cykl filmie, fabularnie łączące się w jedną całość; bohaterami zaledwie kilkuminutowych filmów są bowiem postaci z Ju-on (2000).
Podobne wpisy
Reżyser i scenarzysta spina wszystkie wątki, pomimo fragmentarycznej konstrukcji ani przez moment nie pozwalając traktować swoich dzieł jako horrorów nowelowych. To nie ludzie ani duchy są w centrum zainteresowania Japończyka, choć każdy segment zatytułowany jest imieniem wiodącej w nim postaci. Bohaterowie są co rusz zastępowani innymi, co wraz ze specyficzną konstrukcją sprawia, że to sama klątwa wychodzi na plan pierwszy, sposób, w jaki się rozprzestrzenia, pochłania kolejne ofiary i niejako wraca do przeklętego domu. Jest w tym wszystkim prawidłowość, o jakiej słyszymy w napisach początkowych każdego filmu, schemat, który nie nuży nawet po kilku częściach, być może dlatego, że z czasem zaczyna ewoluować. Najbardziej widoczne jest to w czwartym filmie japońskiej serii, Ju-on: The Grudge 2 (2003), oraz pierwszej amerykańskiej The Grudge – Klątwie (2004).