OTCHŁAŃ. 30 lat podwodnej misji Jamesa Camerona
Przeczytaj poprzednie odsłony Fantastycznego Cyklu
Woda to fascynujący żywioł. Z jednej strony życiodajny – to fakt – ale w odpowiednich okolicznościach niosący także śmierć. Można by nawet rzec, że im bardziej się w wodny bezkres zagłębimy, im bardziej zapragniemy odkryć wszystkie jego tajemnice, tym bardziej zostaniemy pozbawieni tchu. I tu rodzi się pewna analogia.
Podobieństwo między kosmosem a morskimi głębinami jest w kinie science fiction dość wyraźnie wyczuwalne. Zarówno jedna, jak i druga przestrzeń poraża człowieka swą wielkością. Zarówno w jednym, jak i drugim miejscu do oddychania potrzebny jest odpowiedni skafander. I w końcu – oba obszary wciąż są dla człowieka na tyle zagadkowe, że aż proszą się o roztaczanie wokół nich fantastycznonaukowych wizji o tym, jak wyglądają i zachowują się niezbadane dotychczas organizmy.
Za tą ideą poszedł swego czasu James Cameron. Po kosmicznej przygodzie, jaką zafundował sobie i widzom w Obcym – decydującym starciu, w swym kolejnym filmie postanowił nie tyle zejść na ziemię, co sięgnąć jej najgłębszego dna. Pomysł na podwodny film przyszedł do niego jeszcze w szkole średniej, podczas wykładu na temat nurkowania w głębokim morzu. Po raz pierwszy usłyszał wówczas na temat oddychania przy użyciu płynu, a mówiąc dokładniej, cieczy perfluorowanej, opracowanej w analogii do płynu owodniowego, którym oddycha płód dziecka. Powstała wówczas krótka historia o grupie naukowców pracujących w laboratorium osadzonym na dnie oceanu. Cameron obawiał się jednak, że naukowcy nie mają wystarczającego potencjału komercyjnego, dlatego zamienił ich na pracowników fizycznych – załogantów podwodnej platformy wiertniczej. Tak zrodziła się Otchłań (lub, jak kto woli, Głębia, według innego polskiego tłumaczenia).
Znany z perfekcjonizmu Cameron nie był zadowolony z wczesnej wersji scenariusza, dlatego poprosił o pomoc pisarza science fiction Orsona Scotta Carda. Ten miał stworzyć powieść, która pogłębiłaby zawarte w scenariuszu wątki. Choć z początku był niechętny współpracy, gdyż jak sam mawiał, nie zwykł brać udziału w adaptacjach, to jednak nazwisko Camerona zrobiło swoje. Po spotkaniu z reżyserem napisał trzy pierwsze rozdziały książki, które traktowały o małżeństwie głównych bohaterów. Historia ta mogła posłużyć aktorom do lepszego wgryzienia się w swoje role.
Podobne wpisy
Piętno perfekcjonizmu i megalomanii reżysera odcisnęło się na realizacji zdjęć. Cameron był zdeterminowany, by nadać podwodnym scenom maksimum realizmu. Nie przekonywał go jednak konwencjonalny sposób kręcenia takich scen (jak filmowanie w zwolnionym tempie na planie wypełnionym dymem lub wysługiwanie się nurkami-kaskaderami). Cameron musiał mieć swój ocean i swoją otchłań, w których to jego aktorzy, uprzednio otrzymawszy licencję nurka, mogliby pływać wedle jego uznania. W końcu dopiął swego, gdy w Gaffney, w Południowej Karolinie, odnalazł nieukończoną elektrownię atomową. W jej dwóch zbiornikach zostały w 1988 roku wybudowane podwodne dekoracje (które, co ciekawe, można zwiedzać do dzisiaj).
Ryzyko się opłaciło. Patrząc na warstwę techniczną Otchłani, trudno znaleźć w niej jakikolwiek słaby punkt, nawet po trzydziestu latach od premiery. Scenografia podwodnej stacji wiertniczej oraz wykonanie nurkowych skafandrów budzą wrażenie realizmu – i o to chodziło. Z kolei niesamowite jak na tamte czasy efekty specjalne, jedne z pierwszych CGI w historii (przy których tworzeniu udział brała słynna firma George’a Lucasa Industrial Light & Magic), do dziś zapierają dech w piersiach – mam tu na myśli przede wszystkim słynną scenę z wodną wstęgą, poniekąd powtórzoną po latach (w nieco innej wersji) w Terminatorze 2. Patrząc na oscarowe nominacje i nagrody zdobyte w niemal wszystkich kategoriach technicznych, można by rzec, że tak jak Otchłań sprawdza się wizualnie, tak mniej ujmuje widza fabułą czy aktorstwem. To na szczęście błędny wniosek.
Zarówno Ed Harris, jak i Mary Elizabeth Mastrantonio, ale także widoczny na drugim planie ulubieniec Camerona Michael Biehn, stworzyli role pełnokrwiste, wiarygodne, bardzo zapadające w pamięć. Zaryzykuję nawet stwierdzeniem, że jedne z lepszych w ich karierze. Paradoks ich kreacji polega na tym, że po latach nie są oni wdzięczni losowi za to, że znaleźli się na planie Otchłani. A to dlatego, że udziału w filmie omal nie przypłacili życiem. Ed Harris przez to, że prawie utonął podczas kręcenia jednej ze scen, do dziś nie chce publicznie wypowiadać się na temat prac nad produkcją Camerona.