JOHNNY MNEMONIC. 25 lat od premiery kultowego filmu science fiction
Przeczytaj poprzednie odsłony Fantastycznego Cyklu
Zabawnie ogląda się dziś cyberpunkowe klasyki sprzed lat. Dyskietki, kable, opasłe monitory. Tematyka wyprzedziła czas, ale inscenizacja grzęźnie w przeszłości. W takim Johnnym Mnemonicu na przykład cała draka rozbija się o 320 gigabajtów danych. I mówi się o tym tak, jakby wspomagany cyfrowo mózg bohatera, pełniący rolę twardego dysku, miał od tej zawartości wybuchnąć. Aż boję się myśleć, co by się z głową Keanu Revesa działo, gdyby dysponowała pojemnością tera- lub petabajtową.
A teraz już zupełnie poważnie. Mija 25 lat od premiery Johnny’ego Mnemonica, więc warto przy tej okazji pobudzić wspomnienia i zetrzeć kurz ze starej kasety VHS. Jest się do czego odnieść, bo produkcja z 1995 roku to dla wielu film kultowy – dla mnie osobiście także. Sporo czynników wpłynęło na taki jego odbiór i zamierzam je pokrótce wymienić. Będzie tu zatem mniej o tym, jak marne jest to kino oraz jak marną od czasu premiery zdołało uzyskać ocenę na portalu Rotten Tomatoes (bo od 15% pozytywnych recenzji może zrobić się zwyczajnie smutno). Więcej zatem poświęcę temu, że Johnny Mnemonic to dla mnie kwintesencja cyberpunku – bo silnie fetyszyzuje technologię, co wynika z „cyber”, i równie silnie akcentuje systemowy bunt, co realizuje „punk”. Robi więc to, co tygryski lubią najbardziej, i robi to dobrze.
Zacznijmy jednak od podstaw. Johnny Mnemonic został napisany przez faceta, który miał najlepsze kompetencje do opowiedzenia cyberpunkowej historii. William Gibson oparł scenariusz filmu na swym własnym opowiadaniu o tym samym tytule. Jego nazwisko każdy sympatyk gatunku science fiction powinien znać bardzo dobrze. Słynny Neuromancer z 1984 roku, rozpoczynający tzw. Trylogię Ciągu, to opowieść o hakerze, który wyjątkowo sprawnie porusza się w wirtualnej rzeczywistości, dlatego zostaje mu powierzone specjalne zlecenie (podobnie zresztą toczą się losy bohatera recenzowanego filmu). Przez lata wiele mówiło się o ekranizacji tej książki (pamiętam jak dziś, że chwilowo reżyserię przypisywano Vincenzo Natalemu, autorowi Cube), ale nie jestem do końca przekonany, czy dziś jeszcze jest to potrzebne. Kino przez lata czerpało bowiem od Gibsona garściami, przetwarzając technologiczne lęki ojca cyberpunku. Bez Gibsona nie byłoby Dziwnych dni, z pewnością nie byłoby też Matrixa. Z tym drugim filmem Johnny’ego Mnemonica łączy nie tylko tematyka, ale o tym później.
Potencjał koncepcyjny to jedno, ale realizacja scenariusza – drugie. Nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że Johnny Mnemonic to film bardzo nierówny. Choć to mądry film, został jednocześnie głupio zrealizowany. Winiłbym tu głównie reżyserię Roberta Longo. Prawdopodobnie przez jego brak doświadczenia film z 1995 roku momentami wygląda jak kino klasy B. Longo może i jest dobrym malarzem, ale na pewno nie jest dobrym reżyserem. Próbował swych sił w Opowieściach z krypty, ma też na koncie krótkometrażówkę. Ale Johnny Mnemonic to jego jedyny pełnometrażowy projekt. Więcej jego twórczości można znaleźć w muzeach i galeriach sztuki. Język filmu niespecjalnie mu przypasował, choć według mnie, jak na debiutanta, nie poniósł on jednoznacznej porażki (co chciałbym podkreślić). Gołym okiem jednak widać, że film został kiepsko poprowadzony. W scenach przebija się chaos, kunsztownie przygotowane wstawki przeplatają się z amatorszczyzną, widać także brak zdecydowania w zakresie tonacji, a aktorzy często przesadnie szarżują. Bardzo trudno jest określić Mnemonica mianem poważnego kina science fiction, choć podejmowaną tematyką z pewnością do tego miana pretendował.
Co jednak zaskakujące, na niedociągnięcia realizatorskie da się przymknąć oko, gdy weźmie się pod uwagę, jak wyraziście film przemawia do widza w niuansach. Tak, Johnny Mnemonic to jeden z tych filmów science fiction, który całą robotę załatwia klimatem. Sporo tu atrakcyjnych rekwizytów, które dodają poszczególnym scenom plastyki. Jeden z przeciwników głównego bohatera posługuje się na przykład laserową linką, którą osobiście do dziś uznaję za jedną z ciekawszych broni kina SF. Z kolei scena, w której tytułowy bohater siada w końcu przed komputerem i podłącza się do sieci przy pomocy VR-owych gogli – toż to czysta wirtuozeria i wizytówka filmu na lata. Dołożyłbym tu także pewnego delfina (zwanego rybą) oraz ekscentryczne ubiory niektórych postaci, by uzmysłowić wam, jak przy udziale scenografii, efektów, kostiumów zadbano tu o klimat. Kończąc ten audiowizualny wątek, wypada powiedzieć jeszcze słowo o muzyce. Skomponował ją nie byle kto, bo sam Brad Fiedel. Tak, dobrze kojarzycie to nazwisko – to kompozytor Terminatora, odpowiedzialny za jeden z najbardziej charakterystycznych motywów muzycznych kina SF. Może i nuty Johnny’ego Mnemonica nie mogą z tym motywem konkurować, ale z pewnością są rozpoznawalne.
Kolejnym elementem, który wrył się we mnie na długo po seansie, to istna plejada charakterystycznych postaci granych przez nie mniej charakterystycznych aktorów. Takeshi Kitano, Dolph Lundgren, Udo Kier czy raper Ice T – wszyscy wpłynęli na budowanie niezwykle barwnego oblicza drugiego planu. Choć i tak najważniejszym aktorem jest ten, który znalazł się na planie pierwszym. Kilka linijek wyżej wspomniałem o związkach filmu z 1995 roku z Matrixem. Prócz tematyki symulacji i wirtualnej rzeczywistości tym najważniejszym łącznikiem obydwu dzieł jest oczywiście Keanu Reeves. To świetna rola, choć diametralnie inna od Neo. Jego Johnny Smith (swoją drogą to samo nazwisko nosi w Matrixie główny antagonista) to znowu facet silnie skoncentrowany na ratowaniu świata, ale przy tym znacznie bardziej zadziorny i szorstki w obyciu. Podczas gdy Neo z zapatrzonego w kod hakera urasta do roli wybrańca, Johnny zdaje się w całej drace brać udział jakby od niechcenia, wyraźnie zmęczony ciężarem powierzonego zadania. Nie tak łatwo jest mu kibicować.
Nie zmienia to jednak faktu, że komu jak komu, ale Reevesowi z komputerem do twarzy. Te dwie role bardzo mocno wpłynęły na wizerunek aktora, który bez względu na to w ilu filmach sensacyjnych, dramatach lub komediach jeszcze zagra, i tak przez wielu, w tym przeze mnie, będzie kojarzony jako gwiazda kina SF. Pewnie właśnie dlatego w planowanym na ten rok Cyberpunku 2077, grze komputerowej polskiego studia CD Projekt RED, w jedną z postaci wciela się właśnie Keanu Reeves (co szumnie ogłoszono na ubiegłorocznej konferencji E3). Traktuję to jako swoisty hołd dla dokonań aktora na tym polu. Twórcy projektu podkreślają jednak, że to nie haker Neo był dla nich główną inspiracją w tworzeniu postaci, ale właśnie Johnny Smith. Gra ma także bezpośrednio nawiązywać do wizualnego klimatu kultowego filmu Roberta Longo, stanowiąc jego duchową kontynuację – widać to zresztą w pierwszych zwiastunach.
Wymienione przeze mnie niuanse pewnie wystarczą do zainteresowania was tą historią. Johnny Mnemonic to bardzo konkretny kawał cyberpunkowego mięsa, który może i jest nieco groteskowy, może i nieco naiwny, ale także wyraźnie antycypujący przyszłość, dobrze wpasowujący się w tzw. ducha epoki. Co zaskakujące, prócz ukazania bardzo wiarygodnego rozwoju technologii, ten kultowy SF z lat 90. okazuje się po latach być dla dzisiejszego odbiorcy filmem bardzo „na czasie”. Pamiętajmy bowiem, że Johnny Mnemonic to obraz, którego punktem wyjściowym dla fabuły jest… epidemia. Dla odróżnienia filmowa nieuleczalna choroba atakuje układ nerwowy człowieka, wywołując stany epileptyczne. Od czego są jednak wpływowe koncerny farmaceutyczne? W filmie trwa wyścig mający na celu powołanie leku, który dla jednych będzie wybawieniem od cierpienia, dla drugich – sposobnością do wzbogacenia się. Wszystko to odbywa się podczas kulturowej konfrontacji światów: zachodniego i wschodniego. Akcja filmu rozgrywa się w 2021 roku, więc pozostaje mi zadać retoryczne pytanie: czy nie dogoniliśmy już tych czasów?