COHERENCE. Skromnie, mocno, fantastycznie
Uwaga, spoilery!
Teoria światów równoległych stanowi wdzięczny punkt wyjściowy dla twórców kina science fiction. A to dlatego, że jej założenia potrafią we wdzięczny sposób oddziaływać na naszą wyobraźnię. W ich myśl, nasz wszechświat jest jednym z wielu, a zdarzenia, jakie za sprawą podjętych przez nas wyborów w nim nie następują, mają miejsce w świecie dla naszej rzeczywistości alternatywnym. Możliwości fabularnych prezentacji opartych na wieloświecie są wręcz nieograniczone, stąd też wielokrotnie i na różne sposoby mieliśmy już okazję przedostać się na drugą stronę króliczej nory. Ale zejdźmy na chwilę na ziemię i wyobraźmy sobie sytuację, w której taki świat znajduje się w sąsiedztwie naszego domu.
Tropem tym poszedł James Ward Byrkit w filmie Coherence. Oto grupka przyjaciół spotyka się na kolacji, zakrapianej winem i przebiegającej w miłej atmosferze. Nie trwa to jednak długo, gdyż w pewnym momencie zaczynają dziać się dziwne rzeczy: telefonom komórkowym pękają ekrany, światła w domu gasną. Bohaterowie zaczynają podejrzewać, że wpływ na te anomalia może mieć przelatująca tego wieczora nad Ziemią kometa. Gdy postanawiają sprawdzić, co dzieje się w sąsiedztwie i poszukać pomocy, ich oczom ukazują się… oni sami.
James Ward Byrkit, debiutujący w pełnym metrażu reżyser, powziął wyjątkowo oszczędne środki do realizacji swojego pomysłu. Film nakręcony został przez zaledwie pięć nocy, co może budzić podziw. Zdjęcia kręcone były z ręki, niczym w cinéma vérité, i najwyraźniej celowo zastosowano w nich techniczne niedoskonałości z tego płynące – kamera miewa problemy z ostrością i efektem szumu. I muszę przyznać, że mam kłopot z odbiorem tych zdjęć. Bo choć potrafią wywołać wrażenie autentyzmu i bliskości, to jednak przegrywają w innym aspekcie. W momencie, gdy koncepcyjnie oderwane są od found footage – czyli gdy kamera nie spoczywa w rękach jednego z bohaterów, co uzasadniałoby jej „rozchwianie” – rozpatrywane pod kątem estetycznym są po prostu świadomym odwalaniem operatorskiej fuszerki. I zawsze, gdy to sobie uświadamiam, zaczyna to kłuć w moje oczy.
Podobne wpisy
Ale to nie technika zdjęć, wynikająca przecież po części także z niskiego budżetu filmu, jest w nim najważniejsza. Istotą jest pomysł i zawiązująca się w jego oparciu intryga. Za sprawą umieszczenia akcji w jednym pomieszczeniu napięcie osadza się w dialogach i narastającej paranoi. Łatwo poczuć się jak jeden z uczestników wspólnego wieczoru. Najciekawiej wypadają zachowania bohaterów, w których każdy inaczej stara się radzić sobie ze skutkami tej, jakby nie patrzeć, szokującej sytuacji. Reżyser co jakiś czas odwraca naszą uwagę, by w konsekwencji zaskoczyć widzów jeszcze jednym: podejrzeniem, że nasi bohaterowie mogli przemieszać się ze swoimi alternatywnymi kopiami, przez co nie możemy mieć pewności, z kim tak naprawdę na finalnym etapie filmu obcujemy. Zachęca to do powtórzenia seansu i ponownego ułożenia elementów układanki.
Coherence to nie film, dla którego mógłbym napisać pean. Wszak odznacza się jedynie zgrabnym i pomysłowym przetworzeniem wdzięcznego dla gatunku motywu, z zachowaniem szacunku do jego naukowej podbudowy. Aczkolwiek niesie sobą ważną informację: chcąc chwycić widza za gardło fantastyczną wizją, nie zawsze potrzebne są efekty specjalne i ogromne nakłady pieniężne. Wystarczy przewrócić pierwsze domino i pozwolić na to, by reszta dopowiedziana została przez wyobraźnię odbiorcy. Takie doświadczenie jest zawsze cenne i na swój sposób oczyszczające.
korekta: Kornelia Farynowska
Tekst z archiwum film.org.pl