search
REKLAMA
Fantastyczny cykl

CUDOWNA MILA (1988). Gdy koniec jest bliżej, niż myślisz

Jakub Piwoński

30 maja 2019

REKLAMA

Wyobraźcie sobie, że odbieracie telefon i dowiadujecie się, że oto nadchodzi koniec – wasz i innych ludzi. Już wkrótce, za kilkadziesiąt minut, ma zostać zrzucona bomba nuklearna, która wszystko i wszystkich zamieni w pył. Zamiast spędzać rutynowy wieczór u boku dziewczyny, walczycie zatem o szansę utrzymania się przy życiu, biegając w poszukiwaniu helikoptera lub innej maszyny latającej, dającej możliwość skutecznej ewakuacji.

Tak pokrótce prezentuje się fabuła filmu Cudowna mila z 1988, po którego seansie trudno nie uznać telefonu za wynalazek iście diabelski. Wszystko bowiem zaczyna się od feralnej rozmowy w budce telefonicznej, za której sprawą bohater dowiaduje się, że nie tylko on, ale też cała okolica jest w potężnych tarapatach. Gdyby nie ta rozmowa, bohater dalej żyłby w błogiej niewiedzy i mógłby spędzić ostatnie chwile tak, jak by sobie tego życzył. A jak wiadomo, niewiedza może w pewnych wypadkach działać jak błogosławieństwo.

Scenariusz filmu powstał z myślą o filmowej Strefie mroku. Miał stanowić jej podstawę, zanim w ogóle uznano, że film podzielony zostanie na segmenty, a reżyserem jednego z nich zostanie Steven Spielberg. Reżyser filmu, Steve De Jarnatt, uznał jednak, że zakończenie, które znalazło się w pierwotnej wersji skryptu, nie pasuje do tej historii. Udało mu się ostatecznie poprowadzić film według swojej koncepcji; nadał mu tytuł Cudowna mila, odnosząc się do miejsca akcji – rejonu Los Angeles.

Widziałem Cudowną milę dwukrotnie. Wydawało mi się, że drugi seans nie jest w stanie wywrzeć na mnie takiego samego wrażenia, jakie zrobił na mnie pierwszy, ale z czystym sumieniem przyznać muszę, że jego siła dotarła do mnie ponownie. Zacznijmy od tego, że film z 1988 posiada bardzo dobrze, bo precyzyjnie rozpisany scenariusz z umiejętnie stopniowanym napięciem. Kulminacja filmu jest niesamowicie emocjonująca, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę, jak niewinnie film się zaczyna. Punktem wyjścia jest bowiem zauroczenie – uczucie, za którym główny bohater postanawia pójść, co jednocześnie zsyła na niego tragedię.

Biorąc pod uwagę, że film ukazuje chwilę przed nadejściem katastrofy – ataku nuklearnego – nie da się ukryć, że nawiązuje w ten sposób do zimnowojennych lęków, paraliżujących ówczesne społeczeństwo. Pod tym względem, zwłaszcza jeśli chodzi o ukazywanie atmosfery paranoi i chaosu, blisko mu do kina postapokaliptycznego, choć de facto należałoby go nazwać raczej filmem „prekatastroficznym”, gdyż pokazuje jedynie przedsionek piekła, jakie nastąpi na ziemi. Zdołał jednak w ten sposób skutecznie zadziałać na wyobraźnię widza, który potrafi dalszy ciąg tej historii imaginować sobie jeszcze w trakcie jej trwania.

Bardzo poprawnie Cudowna mila prezentuje się też aktorsko. Na pierwszym planie widzimy wówczas jeszcze nieopatrzonego Anthony’ego Edwardsa, który popularność zyskał dzięki roli w serialu Ostry dyżur (będącej także owocem współpracy z De Jarnattem). Pewnie poszło o ograniczenia budżetowe i gaże, ale moim zdaniem to dobrze, że historii tej finalnie nie poprowadził jakiś gwiazdor tamtych lat, gdyż wówczas trudniej byłoby o efekt tzw. everymana. Można dostrzec w filmie wiele ciekawych epizodów, w tym m.in. Mykeltiego Williamsona, znanego z roli Bubby w Forreście Gumpie, czy też Earla Boena z Terminatora. Choć oko widza nie dostrzeże w filmie Crispina Glovera (Powrót do przyszłości), to jednak właśnie jemu powierzono niebagatelną rolę mężczyzny, który przekazuje bohaterowi telefonicznie feralną wiadomość.

Ale po prawdzie to Cudowna mila rządzi za sprawą kapitalnych zdjęć, a poniekąd także świetnej muzyki. To te elementy budują niesamowitą atmosferę wiszącej w powietrzu katastrofy. Niezwykle dynamiczne ujęcia, w trakcie których często zmienia się sceneria i cała ta, nazwijmy to, choreografia chaosu, umiejętnie potęgują napięcie. Z kolei soundtrack autorstwa grupy Tangerine Dream tworzy niezwykłą aurę zelektryzowanych lat 80. Cudowną milę ogląda się tak, jak ją skomponowano – bardzo intensywnie, rzadko mając okazję do zaczerpnięcia tchu. To jednak według mnie jeden z najlepszych filmowych katastrofizmów, bardzo przy tym specyficzny. Bo ani nie skupia się na tym, by pokazać koniec świata, ani nie skupia się na jego skutkach. Reżyserowi bardziej zależało na ukazaniu uczucia zagrożenia. I to mu się udało.

Otwartą kwestią jest utworzona na początku filmu paralela do wielkiego wybuchu, dającego początek ewolucji i wszelkiemu istnieniu. Jakby chciano zasugerować, że eksplozja sama w sobie może być pojęciem bardzo niejednoznacznym. Może przynosić koniec, ale i początek.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA