search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

Co jest NIE TAK z kinem akcji XXI wieku

Rafał Donica

27 sierpnia 2019

REKLAMA

Fabuła? W dużym skrócie: zawodowy killer wraca z emerytury po tym, jak źli ludzie zabili mu psa – pobudki szlachetne, punkt wyjściowy dla akcji super, motywacje bohatera jak najbardziej na miejscu. To m.in. za tę nieskończoną miłość do psiaka ludzie polubili postać Johna Wicka i pokochali Keanu Reevesa. Wszystko ok, też mi się podoba motyw zemsty za śmierć psa. Tylko że John Wick dokonuje tej zemsty przez trzy filmy, a twórcy podsyłają mu tylko nowe zastępy mięsa armatniego do ubicia na kotlety w coraz brutalniejszy sposób. Doceniam to, że Keanu Reeves na ekranie posługuje się bronią na poziomie eksperta, spędził mnóstwo godzin na strzelnicy, przygotowując się do roli, ale nie kupuję całej tej stylistyki walk w serii przygód Johna Wicka. Kurde, albo walczymy wręcz, albo się strzelamy. Mallone (Sean Connery) dzierżący w dłoniach obżyna w Nietykalnych Briana De Palmy (to zresztą też świetny przykład filmu z wyważonymi proporcjami: znakomita fabuła/mocne, krótkie strzelaniny!), powiedział do bandziora trzymającego nóż, że nie chodzi się z nożem na strzelaninę. Tymczasem po obejrzeniu całej trylogii Johna Wicka (tak, zmęczyłem wszystkie trzy części) w mojej pamięci widzę mniej więcej taki obrazek: nożem go, kulka w nogę, kulka w klatę, kop w łeb, jeszcze kulka w klatę i dodatkowy cios w brzuch, siekierą go w plecy ze trzy razy i mieczem po żebrach jeden raz. I na koniec kulka w głowę. Tak ze dwa razy. I jeszcze shurikenem w czoło, bo chyba się jeszcze trochę ruszał. I z kopa mu jeszcze dla pewności na odchodne. A to dopiero pierwszy przeciwnik…

Nawet Spielberg pogubił się w XXI wieku. Reżyser znany był z kreowania fenomenalnych sekwencji akcji, czemu dał wyraz choćby jeszcze w 2005 roku w Wojnie światów, ukazując globalną inwazję w skali micro, a jednocześnie w zapierający dech sposób. Jeszcze w Raporcie mniejszości widać było te przebłyski geniuszu starego dobrego Spielberga, gdy Cruise w rytm tętniącej energią muzyki Johna Williamsa uciekał po ścianie (bo każdy ucieka) przed byłymi kolegami z pracy. I przyszła premiera Ready Player One, filmu skrojonego pod stricte dzisiejszego widza, choć nafaszerowano go niby nostalgią dla takiego widza jak ja, czyli starego. Do filmu władowano wszystko, co się dało, odniesienia, nawiązania, postaci z dziesiątek innych filmów i gier z ubiegłego wieku, co jednak paradoksalnie sprawiło, że od tego wizualnego przepychu, natłoku atrakcji i tempa opowieści podczas finałowej bitwy kompletnie już nic ani nikt mnie nie obchodził. Ale… w tym wszystkim dopuszczam do siebie myśl, że może, wzorem Rogera Martough z Zabójczej broni, może to nie ze współczesnym kinem akcji jest coś nie tak, lecz to ja już jestem na to wszystko po prostu za stary…

Gdzie jest pies pogrzebany?

Dziś nawał kolorowych, często coraz głupszych i coraz szybciej zmontowanych atrakcji próbuje przesłonić braki w fabule i słabo nakreślone postaci oraz często miałkie i powierzchowne relacje między nimi. Na tę dolegliwość cierpi np. seria Szybkich i wściekłych, choć próbuje się (i to skutecznie jak cholera) sprzedawać tę przestępczą franczyzę pod hasłami… wartości prorodzinnych; nieistotne, że mamy do czynienia ze zgrają zwyczajnych kryminalistów, których ja przynajmniej za cholerę nie byłem w stanie polubić przez te osiem filmów. Począwszy od bodajże piątej części, producenci znaleźli sposób na dzisiejszego widza, podając w każdej odsłonie coraz idiotyczniejsze sceny do przełknięcia, jak skoki spadochronowe samochodów, łapanie ukochanej w locie, wywracanie czołgu, synchroniczne ciąganie sejfu po drodze przez dwa auta, wyścig samochodów z okrętem podwodnym czy też skok ścigaczem już nie z jednego budynku do drugiego, ale i z drugiego do trzeciego. Seria ma na siebie pomysł, co z tego że głupi, ważne że działa, prawda?

Marvel, czy raczej MCU. Tak jak całe uniwersum lubię i szanuję (oglądałem wszystkie 23 filmy – do nadrobienia jedynie Spider-Man: Daleko od domu) tak dwie ostatnie odsłony Avengers, czyli Wojna bez granic Koniec grymnie rozczarowały, a raczej zmęczyły. Tak duża liczba superbohaterów, wątków i scen akcji upakowana w jednym miejscu i czasie, zamiast sprawić mi tylekroć większa frajdę, spowodowała skutek odwrotny, obydwa filmy mnie wynudziły i nie zaangażowały, za mało czasu poświęcono relacjom między postaciami i samym postaciom, wszystko było na szybko, zdawkowo i nawet humor nie dawał rady, jakieś takie wszystko wymuszone, przekombinowane, chłodno wykalkulowane, za dużo, za szybko, za mało wciągające w sedno przygody. Dla mnie absolutnym ideałem pozostaje pierwsza odsłona Avengers z 2012 roku. Tam był humor na najwyższym poziomie, świetnie ukazane relacje i tarcia między bohaterami, a wszystko doprawione akcją w odpowiedniej długości, intensywności i widowiskowości.

Ale nawet Joss Whedon (autor świetnego serialu Firefly), kręcąc druga odsłonę Avengers, zagubił gdzieś zupełnie ten własny, fajny, luzacki i zachowawczy styl, dając nam w Czasie Ultrona przedsmak natłoku postaci i przesytu akcji, rozwiniętego przez braci Russo w dwóch ostatnich odsłonach Avengers. Z Czasu Ultrona pamiętam chociaż zabawny motyw z próbą podniesienia młota Thora oraz kozackie starcie Iron Mana z Hulkiem. A co pamiętam z Wojny bez granic i Końca gry? Pewnie właśnie wydaję na siebie wyrok, ale… w zasadzie to nic. Zanim rozjedziecie mnie w komentarzach, zerknijcie, co powyżej i poniżej uważam o całym MCU, ale pewnie i tak już mam przyklejoną do czoła łatkę Hejtera MCU. Kończąc wątek filmów Marvela, uniwersum śledzę od początku, oglądałem wszystko i jako cały gigantyczny i ambitny projekt doceniam i szczerze lubię! Moje TOP 3 wygląda następująco: miejsce 1 – Avengers, 2 – Strażnicy galaktyki, 3 – Thor: Ragnarok – widzicie cechy wspólne tych filmów? Umiar, humor, postaci, fabuła, relacje, nieszablonowość.

Rafał Donica

Rafał Donica

Od chwili obejrzenia "Łowcy androidów” pasjonat kina (uwielbia "Akirę”, "Drive”, "Ucieczkę z Nowego Jorku", "Północ, północny zachód", i niedocenioną "Nienawistną ósemkę”). Wielbiciel Szekspira, Lema i literatury rosyjskiej (Bułhakow, Tołstoj i Dostojewski ponad wszystko). Ukończył studia w Wyższej Szkole Dziennikarstwa im. Melchiora Wańkowicza w Warszawie na kierunku realizacji filmowo-telewizyjnej. Autor książki "Frankenstein 100 lat w kinie". Założyciel, i w latach 1999 – 2012 redaktor naczelny portalu FILM.ORG.PL. Współpracownik miesięczników CINEMA oraz FILM, publikował w Newsweek Polska, CKM i kwartalniku LŚNIENIE. Od 2016 roku zawodowo zajmuje się fotografią reportażową.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA