search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

Co jest NIE TAK z kinem akcji XXI wieku

Rafał Donica

27 sierpnia 2019

REKLAMA

Właściwe proporcje

Zanim przejdę do narzekania na filmy, które wynudziły mnie poprzez przesycenie, wymienię dla przykładu trzy tytuły, które w moim mniemaniu plasują się gdzieś pośrodku, czyli balansują na granicy mam dość/chcę więcej. Swoim Mad Max: Na drodze gniewu George Miller udowodnił, że można zrobić film pusty pod względem fabularnym (nie oszukujmy się, przecież oni po prostu pojechali tam i z powrotem, a droga bohatera w przypadku Maxa polegała na tym, że w drodze udało mu się w końcu zdjąć te grabki z twarzy), ale wizualnie tak dopieszczony i z tak spektakularnymi, pełnymi energii scenami akcji, że przy jednoczesnym przesycie, bo akcji było od cholery i ciut ciut, na końcu wciąż chciałem więcej. Na takie obrazki, wzbogacone znakomitym drugim planem (Charlize Theron, Nicholas Hoult, Hugh Keays-Byrne) mogę patrzeć bez końca. Nawet Akademia Filmowa doceniła wieloletni wysiłek Millera i ekipy, obsypując Na drodze gniewu 10 nominacjami, które zamieniły się w aż 6 statuetek. Jeśli robić filmy akcji wypełnione po brzegi akcją, to właśnie tak!

Wszyscy kojarzą słynny kosmiczny horror Ridleya Scotta Obcy: Ósmy pasażer Nostromo. Twórca Pojedynku, pokazując potwora na kilkusekundowych ujęciach i dopiero w finale w całej okazałości, stworzył przerażający traktat o walce człowieka z nieznanym, w dodatku w klaustrofobicznych okolicznościach. A potem przyszedł James Cameron i zgodnie z prawem sequela zrobił wszystkiego więcej, dłużej i bardziej. Odarł Obcego z aury tajemnicy, robiąc z przerażającej kosmicznej istoty mięso armatnie dla Marines i Ellen Ripley. Coś, co zapowiadało się na profanację i idiotyczną strzelankę, przyniosło w efekcie jeden z najlepszych filmów akcji lat 80. James Cameron miał bowiem na wszystko pomysł (i talent!), stworzył całą wiarygodną otoczkę militarną (zbudowane od podstaw pojazdy, bronie i lokacje), wykreował kultową ekipę kosmicznych Marines, z ciętymi językami i ostrymi nożami – jak mówił Hudson – i posłał ich w sam środek gniazda Obcych. Film wypełniony był po brzegi akcją, ze światem przedstawionym bogatym w detale i ciekawymi postaciami (zdradliwy Burke, tchórzliwy Hudson, opanowany Hicks, nieopanowany Gorman, twardziel Apone, Vasquez nigdy nie pomylona z mężczyzną, wypełniony jogurtem Bishop oraz wiedziona matczynym instynktem Ripley). Wszystko to w efekcie złożyło się na spektakularne kino akcji, które do dziś ogląda się z otwartymi z wrażenia ustami. Takie scenki, jak sztuczka z nożem Bishopa, start promu desantowego czy jego późniejsza katastrofa albo potyczka Ripley w ładowarce z królową Obcych, zostają w pamięci na zawsze. Proporcje treść/forma, fabuła/akcja wyważono tu tak idealnie, jak nóż na palcu Thanosa. I nikt mi nie powie, że TAKIE filmy, jak Obcy – decydujące starcie powstają również dziś. Nie powstają. Nikt nie doskoczy do takiego poziomu.

Na koniec tego akapitu, przyznaję trochę z wyrzutami sumienia, że ubawiłem się jak prosię na przesiąkniętym do cna bijatykami i strzelaninami, piekielnie brutalnym indonezyjsko-amerykańskim Przychodzi po nas noc, choć podobny w formule (non-stop action) Raid zupełnie mi nie podszedł. W czym różnica? Chyba w tym, że Przychodzi po nas noc miało lepszy scenariusz, ciekawsze motywacje (i) bohaterów oraz bardziej różnorodne sceny walk.

Co za dużo, to…

Pamiętam jak dziś, kiedy pierwszy raz w życiu, ja, miłośnik strzelanin i scen akcji, poczułem znudzenie zbyt długą wymianą ognia. Miało to miejsce na kinowym seansie Helikoptera w ogniu Ridleya Scotta, filmu, na którym mimo eksplodujących rakiet RPG i terkotu karabinów niemal przysypiałem i na którym wynudziłem się jak mops. Czemu? Sam nie wiem, może z braku jakiegoś konkretnego głównego bohatera? Trudno (choć film na faktach) zaangażować się w losy tzw. bohatera zbiorowego, o którego jednostkach składowych nic nam nie powiedziano i gdzie każda, niemal nieustająca wymiana ognia podobna jest do drugiej. Nawet nominowane do Oscara zdjęcia naszego rodaka Sławomira Idziaka nie pomogły mi w bezbolesnym przetrwaniu tego seansu.

Przesadził też ówczesny duet Wachowski Brothers, którzy w drugim (czyli pierwszym zbędnym sequelu) Matrixie upchnęli za dużo sekwencji akcji, w dodatku wydłużając je w nieskończoność. Mowa oczywiście o niesławnym pojedynku Neo vs kopie Agenta Smitha – nie dość, że oczy bolały od patrzenia na kiepsko animowanego Neo oraz setki twarzy Hugo Weavinga, to w dodatku cała ta scena zdawała się nie mieć ani końca, ani sensu, ani celu; sam Neo po 10 minutach gry w kręgle Agentami Smithami zorientował się, że ma to w dupie i odleciał. Wachowscy zarżnęli też kapitalny pościg na autostradzie, bo nie wiedzieli, kiedy powiedzieć sobie dość. Jak dla mnie cała ta świetna sekwencja pościgowa ze znakomitym podkładem muzycznym Juno Reactor powinna skończyć się w momencie widowiskowego i wykonanego własnoręcznie przez Carrie Ann Moss hamowania podziurawionym Chryslerem tuż przed kamerą. To, co nastąpiło potem, czyli dalsza ucieczka na ścigaczu z klucznikiem na plecach, oraz okropny pojedynek Morfeusza z agentami na pace tira… oj nie, było już tego za dużo i było to nadto przekombinowane. Peter Jackson stwierdził kilka lat później, że przebije dłużyzny Wachowskich, i w swoim King Kongu zaprezentował pojedynek Kong vs T-Rexy tak długi, że można było w kinie iść na siku, kupić popcorn wracając, przewrócić się i rozsypać popcorn, pójść do obsługi, by powiedzieć, że rozsypało się popcorn, kupić nowy, wrócić na salę – i jeszcze trwał pojedynek Konga z T-Rexami. I choć efekty były znakomite, tak bardzo rozciągnięta w czasie potyczka już nie tyle nudziła, co irytowała.

A już zupełnie chciało się wyjść z kina podczas Transformers 2: Zemsty upadłych, tam to dopiero długość rozwleczonych w nieskończoność walk kosmicznych robotów nie szła w parze z ich jakością czy jakąkolwiek dramaturgią. Całość doprawiono żenującym humorem i dziewczęcymi piskami Shii LaBeoufa, co wkrótce stało się znakiem rozpoznawczym całej serii pikującej w dół, począwszy od stosunkowo niezłego na tle dwójki Dark of Moon. Przykładem najświeższym i chyba najbardziej oddającym to, czego w dzisiejszym kinie akcji nie lubię, czyli zjawiska nadmiaru atrakcji podawanych bez opamiętania, jest trylogia Johna Wicka. Ładna z zewnątrz, ale pusta w środku.

Rafał Donica

Rafał Donica

Od chwili obejrzenia "Łowcy androidów” pasjonat kina (uwielbia "Akirę”, "Drive”, "Ucieczkę z Nowego Jorku", "Północ, północny zachód", i niedocenioną "Nienawistną ósemkę”). Wielbiciel Szekspira, Lema i literatury rosyjskiej (Bułhakow, Tołstoj i Dostojewski ponad wszystko). Ukończył studia w Wyższej Szkole Dziennikarstwa im. Melchiora Wańkowicza w Warszawie na kierunku realizacji filmowo-telewizyjnej. Autor książki "Frankenstein 100 lat w kinie". Założyciel, i w latach 1999 – 2012 redaktor naczelny portalu FILM.ORG.PL. Współpracownik miesięczników CINEMA oraz FILM, publikował w Newsweek Polska, CKM i kwartalniku LŚNIENIE. Od 2016 roku zawodowo zajmuje się fotografią reportażową.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA