Christian Bale – Antygwiazda
POŚWIĘCENIE DLA INNOŚCI
Pierwszym projektem po Batmanie było THE NEW WORLD (Podróż do Nowej Ziemi, 2005). Film reżyserował Terrence Malick, więc już ten fakt implikował skrajnie odmienne podejście do aktorów i sposobu opowiadania. Tylko dwie zauważalne gwiazdy, czyli Colin Farrell (główna rola) i Christian Bale (rola drugoplanowa) w towarzystwie indiańskich naturszczyków. Tylko naturalne oświetlenie. Dużo ciszy, przepięknych kadrów, XVII-wiecznego realizmu. I pewnie setki kilometrów taśmy filmowej (bo kamera była włączona częściej niż normalnie), na której zapisano dużą ilość aktorskich improwizacji. Film oceniano bardzo różnie – dla jednych to potwierdzenie wybitności Malicka, który w piękny sposób – także dzięki zdjęciom Lubezkiego – skonfrontował dwie cywilizacje, dla drugich natomiast to klasyczny snuj, nie do przetrawienia pod względem formy, jak i treści (przedziwnego typu trawestacja mitu Pocahontas). Po latach jednak film się broni, choć jest dość specyficzny. Dla Bale’a owa specyfika to nowe aktorskie doświadczenie, o którym rzewnie wspomina w wielu wywiadach chwaląc Malicka za inność.
Podobnie innym filmem – stworzonym na obrzeżach mainstreamu – był HARSH TIMES (Ciężkie czasy, 2006). David Ayer od jakiegoś czasu próbował zdobyć fundusze na swój reżyserski debiut, jednak szło mu kiepsko. Parę lat wcześniej scenariusz filmu wpadł w ręce Bale’a. Jako że nie było w scenariuszu roli przeznaczonej dla niego – a historia wydawała się znakomita – spiknął się z Ayerem w barze i po paru godzinach ustalili, że razem zrobią film. Kiedyś. To kiedyś odsuwano wciąż na później, bowiem studio filmowe, zainteresowane projektem, wprowadzało wiele zmian w scenariusz Ayera, a ten na cenzurę zgodzić się nie chciał. I dobrze, bo wiedział co robi – w końcu był autorem scenariusza do „Training Day”, „Dark Blue” czy „SWAT” czyli całkiem niezłych obrazów, które oklaskiwano z wielu stron. Ayer pokazał więc środkowy palec hollywoodzkim studiom, sięgnął do swojej kieszeni i sam – ryzykując wszystko – sfinansował „Harsh Times”, który zrobił w ciągu 24 dni, z Bale’em i Freddiem Rodriguezem w rolach głównych. Skutek? Jedna z najlepszych ról Bale’a w znakomitym dramacie o weteranie wojny irackiej, który chciałby wstąpić w szeregi LAPD. Chciałby, a nie może, bo to niezrównoważony psychicznie nihilista, szaleniec, zniszczony pamięcią o wojnie i o sobie samym, jako żołnierzu. Wyborna rola, która umknęła niemalże wszystkim. Film, przy niewielkim, bo 2-milionowym budżecie, zarobił kilkanaście baniek plus kilka na świecie i w momencie wydania na dvd. Dla samego Ayera „Harsh Times” to przełom w karierze, którą kontynuuje eksplorując ulice Los Angeles w znakomitych filmach („End of Watch” chociażby). Dla Bale’a to przede wszystkim potwierdzenie wielkiej aktorskiej klasy (perfekcyjny jankeski akcent!) i dużej odwagi.
ANTYCELEBRYTA
Duży budżet nie ma nic wspólnego z tym, czy film jest dobry. Wszyscy to wiedzą. Potrzeba jest matką wynalazku – nie mając dopiętego budżetu znaczyło, że wszyscy pracowali głęboko wierząc w sens filmu. I tę wiarę można zobaczyć.
Powyższe słowa, wypowiedziane podczas promocji „Harsh Times”, można spokojnie dopasować do wielu kolejnych projektów, w których wziął udział Christian Bale. Jako aktor – od 2006 roku jedna z najjaśniejszych, najpopularniejszych gwiazd kina – starał się łączyć wodę z ogniem, czyli kino ze wszech miar blockbusterowe z intymnymi, niskobudżetowymi dramatami. Te dwie drogi kariery w przedziwny sposób przecinały się w ostatnich latach i przynosiły różny skutek, szczególnie finansowy, choć zawsze utrzymywały Bale’a blisko parnasu. Innymi słowy, Bale jest jednym z niewielu aktorów, którzy – po osiągnięciu szczytu – nie schodzą z niego, wciąż są „na językach” i wciąż udowadniają, że ich czas trwa w najlepsze. Co ciekawe, Bale sam siebie ocenia jako cholernie nudnego człowieka i typowego tatuśka i między innymi z tego powodu bardzo trudno natknąć się na jakiekolwiek pudelkowe ploteczki z nim w roli głównej. Niesamowicie chroni swoją prywatność – żonę, dzieci, dom.
Nie chcę, aby ktokolwiek o tym wiedział pomimo tego, że o swej córce mogę mówić godzinami. Nie chcę, aby ludzie poznali -mnie-. To przeszkadza mi w mojej robocie. Jeśli wiesz coś o kimś, to patrzysz na niego przez ten pryzmat. Bycie aktorem to jak grzejnik wiszący na ścianie, która jest za nim niepomalowana.
I jeszcze:
To wstydliwe być gwiazdą. Większość ludzi patrzy wtedy na Ciebie myśląc sobie, że „to nie jest kurwa żadna praca”. Najgorsze jest to, że szybko zdajesz sobie sprawę z faktu bycia narzędziem – inni zaczynają manipulować wszystkim, co robisz, jesteś zdany na łaskę wydawców, z którymi nie można się dogadać.
Czy taka antycelebrycka postawa pomaga w karierze aktorskiej? Cóż, na pewno nie szkodzi. Bo spójrzmy na filmy, już z ostatnich lat, z których dużą część większość z czytelników zna, a które są tak zróżnicowane pod względem fabuły, gatunku, twórców, że to musi robić wrażenie, tym bardziej ze względu na różnorodność ról i wymagań stawianych wobec aktorstwa.
CIELESNE WYZWANIE
Po filmie Ayera i Malicka przyszła kolej na kolejne w karierze zmagania z ograniczeniami ludzkiego ciała. Tym razem Christian trafił na plan RESCUE DAWN (Operacja Świt, 2006), gdzie rządził Werner Herzog – tajska dżungla, wielotygodniowe życie bez przyczep, w których można przypudrować nosek i umyć drogim żelem całe ciało. Koszmar autentycznej historii zestrzelonego przez Vietcong pilota, Dietera Denglera, miał zostać przywołany – Bale do roli schudł ponad 20 kg, jadł prawdziwe robaki, pływał w rzece z prawdziwymi wężami. Zresztą wszyscy, którzy uczestniczyli w produkcji, łącznie z reżyserem, schudli niemożebnie, zasyfili się cali i tym niezwykłym stanie szczęśliwości spędzili kilka tygodni ze sobą bez względu na trud warunków, w jakich tworzyć im przystało. Co z tego wszystkiego wynikło? Na pewno dobra rola Bale’a, który testował swoje ograniczenia na nowo, i na pewno dobry film, który jednak został zrobiony po bożemu, bez większych zaskoczeń, za to z odpowiednią dawką patosu i przejmującego dramatu. Ciekawa i niebanalna pozycja w kinie gatunkowym (powiedzmy „dramat o niewoli wojennej”), jednak zaskakująco mało odważna, jeśli chodzi o kino Wernera Herzoga, który nigdy nie szedł na emocjonalną łatwiznę, a tutaj proszę, czasem tanie chwyty są odczuwalne.
RZECZ O KONFRONTACJACH
Filmem bez tanich chwytów, za to z całą kupą magicznych sztuczek, miał być PRESTIGE (Prestiż, 2006), do którego Bale został nieoficjalnie zaproszony jeszcze przed „Początkiem”, a po stwierdzeniu odpowiedniej chemii między twórcą a tworzywem, Christopher Nolan oficjalnie skompletował obsadę kompletnie innej od Batmana bajki. Kluczem do głównych ról miał być konflikt – permanentny, bo i na bazie psychologii, i fizycznych starć. Bale z Hugh Jackmanem stworzyli świetnie dobraną parę, która została wtłoczona w znakomitą, niejednoznaczną fabułę. Dla wielu „Prestiż” to obok „Memento” najlepszy film Nolana, a potwierdzeniem wysokiej klasy pojedynku magików niechaj będzie miano najlepszego filmu roku w naszych Krabach.
Podobno dla wielu aktorów występ w westernie to pewnego rodzaju symboliczna granica, za którą czai się hollywoodzki splendor – nic tak bowiem nie nobilituje jak wejście w świat klasycznego westernu i udział w projekcie o tak wielkiej tradycji, z jankeską historią i wartościami w tle. „Ah, damn, you got to make a Western.” – słyszał Bale od innych aktorów na wieść o remake 3:10 TO YUMA (3:10 do Yumy, 2007), klasyka westernu z 1957 roku. Projekt był dość ryzykowny z dwóch powodów. Raz, że to właśnie nowa wersja kultowego filmu z Glennem Fordem i Van Heflinem,więc pytania o zasadność remakowania są zawsze na miejscu. A dwa, to status westernu w XXI wieku, czyli mizerna kondycja jakościowa i box-office’owa tego gatunku. Czy film wyreżyserowany przez Jamesa Mangolda się udał? Zdecydowanie. To jeden z najbardziej wartościowych remaków, który tchnął życie w bardzo ciekawą historię, mocno ją zdynamizował, unowocześnił w zdrowy, modelowy sposób. Podobnie jak w „Prestiżu” mamy tu bezpośrednią konfrontację Bale’a i Russella Crowe’a, ale o ile u Nolana to pojedynek równorzędny, tak u Mangolda dominuje charyzma Maximusa, w której cieniu – przynajmniej w mojej ocenie – znajduje się reszta obsady na czele z bohaterem tego tekstu, który nie gra źle, ale wyraźnie oddaje pole Russellowi.
W tym samym czasie Bale miał okazję rozpocząć współpracę z Oliverem Stonem, który przymierzał się do realizacji „W.”, czyli nieautoryzowanej biografii George’a W. Busha, niezbyt lubianego przez autora „Plutonu” prezydenta. Mimo, że scenariusz zaakceptował Bale, mimo że zaczął powoli przygotowywać się do roli, to jednak podczas testów charakteryzacji okazało się, że nie wygląda w roli Busha najlepiej. Czy był to główny powód rezygnacji z roli? Trudno powiedzieć, bo ani jeden, ani drugi nic o tym „incydencie” więcej nie wspominają, a Stone zastąpił Bale’a Joshem Brolinem, który w roli sprawdził się wyśmienicie, pomimo średniej jakości całego filmu.
2008 rok przyniósł jednak największy sukces komercyjny w karierze Christiana Bale’a. Zanim o miliardach jednak, powiem o milionach i to niewielkiej ich ilości. Chodzi bowiem o nietuzinkową biografię Boba Dylana, I’M NOT THERE (Gdzie indziej jestem, 2007) Todda Haynesa. W rolę wybitnego muzyka wciela się bowiem 6 aktorów oraz jedna aktorka, Cate Blanchett – która przyćmiła wszystkich – co ma obrazować różne etapy w życiu autora „Highway 61”.Solidna rola Bale’a (Dylan jako bard) była niewielka, co zresztą nie jest zaskakujące biorąc pod uwagę formę filmu. Tutaj jednak na moment spotkał się na planie z Heathem Ledgerem, z którym już za moment będzie mógł współpracować trochę więcej.
SZCZYTOWANIE
W tym samym roku do kin wszedł jednak inny film, którego znaczenie jest nie do przecenienia pod kilkoma względami. THE DARK KNIGHT (Mroczny rycerz, 2007) to bowiem kontynuacja historii rozpoczętej w „Początku” i to kontynuacja, która pobiła w 2008 roku wiele rekordów kasowych lądując finalnie na 4. miejscu światowego box-office, zarabiając ponad miliard dolarów. TDK można porównać do nowoczesnego drapacza chmur, wyznaczającego nowe standardy w swojej architekturze, powstałego na fundamentach zbudowanych przez „Początek”. Christopher Nolan wzbogacił historię wieloma pobocznymi wątkami, niesamowicie spektakularnymi scenami akcji i – co najważniejsze – uwypuklił rolę antagonisty, czyli Jokera, który kradnie każdą scenę, w jakiej się pojawia. I Heath Ledger, który zmarł kilka miesięcy przed premierą, pod względem czysto aktorskim pozostawia daleko w tyle największą gwiazdę, czyli Christiana Bale’a.
Z prostego powodu: rola statycznego, opanowanego, mało charyzmatycznego Bruce’a Wayne’a to mało wymagająca powtórka z rozrywki, a przywdzianie kostiumu, zmodulowany głos i opanowanie sztuki walki pod nazwą Keysi nie powodują, że rola jest adekwatna do oczekiwań. Z kolei szaleństwo Jokera to pokaz niesamowitej mimiki, nieprzewidywalnych gestykulacji – w jego oczach jest obłąkanie Nicholsona ze „Lśnienia”, nieprzewidywalność McDowella z „Mechanicznej pomarańczy”. Ledger był Jokerem. Bale tylko odgrywał postać Batmana. Bez większych zaskoczeń, bez przeszkadzania i – pod względem aktorskim – bez większych ambicji. Raczej to wina samej postaci niż Bale’a, choć z drugiej strony Michael Keaton – znowu o nim wspominam – w swoim czasie wykrzesał z tej roli zdecydowanie więcej…
What the fuck are you doing? Are you a professional or not?
Kolejny projekt Bale’a to zdecydowanie porażka. Może nie tyle aktorska, bo nie ma powodu do wstydu, ale na pewno wizerunkowa. TERMINATOR: SALVATION (Terminator 4: Ocalenie, 2008) to film, który wywraca do góry nogami obraz Terminatora jako serii filmowej, do którego widzowie zostali przyzwyczajeni, szczególnie dzięki dwóm filmom Jamesa Camerona. O ile w poprzednich częściach przede wszystkim mówiło się o wojnie ludzkości ze Skynetem, tak w „Salvation” wojnę pokazano i to na niej skupia się cała uwaga. To z kolei spowodowało, że film można odbierać już nie jako widowisko pełne ludzkich emocji (strach), ale tylko jako dobrze zrealizowane kino batalistyczne (tym bardziej ciekawe, że w dużej mierze zrealizowane po bożemu, czyli z prawdziwymi wybuchami, kaskaderami, czyli bez użycia cgi). Postacie są płaskie, fabuła pretekstowa. Ani Bale, ani Worthington (wtedy na fali w związku z „Avatarem” – gdzie facet jest teraz?) nie pokazali niczego ponad standardowe miny i odpowiedni look. Przez wielu widzów „Ocalenie” było swoistym niszczeniem legendy, ale status T1 i T2 jest tak mocny, że McG nie był w stanie podjąć walki.
Co do samego Bale’a jeszcze, to dużym echem odbiła się sprzeczka z autorem zdjęć do T4, Shanem Hurlbutem, który wytrącił z równowagi Christiana wparowując kilkukrotnie na plan filmowy w momencie albo kręcenia, albo większej koncentracji. Bale pojechał po nim jak po łysej kobyle, a nawet gorzej, co można posłuchać tutaj (r-rated):
[audio:https://www.aolcdn.com/tmz_audio/020209_christianbale.mp3]– I want you off the fucking set, you prick
– I’m sorry
– No, don’t just be sorry. Think for one fucking second. What the fuck are you doing? Are you a professional or not?
W tym czasie w mediach pojawiła się plotka, jakoby Bale pobił w londyńskim hotelu własną matkę i siostrę – jak się okazało prasa bulwarowa zbyt wiele sobie dopowiedziała. Była to zwyczajna kłótnia (o ile o zwyczajności w tym względzie możemy mówić).
Trzeci blockbuster z rzędu przed nami – PUBLIC ENEMIES (Wrogowie publiczni, 2009). Nie taki oczywisty, choć z olbrzymim potencjałem, którego gwarantem może być Michael Mann plus duet aktorski, który sobie dobrał – Johnny Depp wraz z naszym Balem. Rasowe kino gangsterskie, autentyczne tło i… nowoczesna forma z wyraźną, ziarnistą cyfrą na pierwszym planie – to się mogło udać, a udało połowicznie, bo choć urealniło bohaterów, to jednocześnie bardzo widocznie Mann pozbawił obrazu jakiejkolwiek spektakularności, w tego typu kinie bardzo wskazanej. Tym razem Bale – w dość negatywnej roli dobrego agenta – w aktorskim pojedynku z Deppem, dobrym gangsterem, nie wypada źle, choć zazwyczaj występ obok Deppa – niesamowicie magnetycznego aktora bez względu na jakość produkcji, w jakich występuje – jest niebezpieczny, bo szybko można ulec jego charyźmie (swoją chowając głęboko do kieszeni). Wyszło bardzo dobrze – Bale jest profesjonalnym, poświęconym swojej pracy gliną, który wie, po co działa, ale jest świadom swoich emocji względem niewdzięcznej roboty. Depp jest nonszalancki jak zwykle, czyli idealny John Dillinger. Między obojgiem czuć odpowiednią chemię, choć to bardziej zasługa scenariusza niż spotkania na planie (których było niewiele)
WSZYSCY NA TO CZEKALI
Chwila odpoczynku od wielkobudżetowego kina. Jak wspomniałem już wcześnie, cechą charakterystyczną Bale’a jest jednak regularne obcowanie z kinem niezależnym, zdecydowanie bardziej wymagającym aktorsko. W tego typu obrazach facet wypada zazwyczaj świetnie – to nie produkcyjna machina jest najważniejsza, nie osoba reżysera bądź gatunek, temat, ale bohater – jakiś. Jakby niepodporządkowany fabule, a kreujący świat wokół siebie, skupiający na sobie maksimum uwagi. Człowiek i jego emocje – doprowadzone do ekstremum, do granic wytrzymałości, poddane największemu wysiłkowi. Takim filmem, dość niepozornym, okazał się THE FIGHTER (2010). Co najważniejsze jednak, Bale pojawił się jedynie w roli drugoplanowej, ustępując miejsca Markowi Wahlbergowi, co nie przeszkodziło mu wryć się w pamięć – znakomicie połączył życiową wściekłość ze sportową rywalizacją. W roli trenera-wykolejeńca – autentycznej postaci Dickiego Eklunda, z którym Bale był w ciągłym kontakcie – wypadł kapitalnie i od początku wyścigu oscarowego był faworytem wszelkich nagród dla najlepszego aktora z drugiego planu, co zakończyło się spodziewanym Oscarem – pierwszym w karierze.
W wielu wywiadach znowu musiał uzasadniać fizyczną przemianę – tym razem schudł kilkanaście kilogramów, zmienił sposób wysławiania się (szybszy, mniej wyraźny – dokładnie jak prawdziwy Dickie).
Ten swoisty kameleonizm pozwolił mu wejść lepiej w rolę. „David O. Russell mógłby krzyknąć ‘OK, teraz bądź Dickiem’, ale ja nie potrafię po prostu być Dickiem, to tak nie działa” – wspominał w którejś z rozmów. „Wolno wchodzę w rolę. Jak żaba, którą włożysz do garnka z zimną wodą, podkręcisz ogrzewanie i ona nawet nie wie, kiedy się ugotowała. Podobnie z aktorstwem – czasem nie wiem, kiedy To się dzieje. Dlatego takie wyjście zajmuje trochę czasu”.
TWARZ DO KUPIENIA
Kolejny projekt Bale’a był dość nietypowy, zaproszono go bowiem na plan THE FLOWERS OF WAR (Kwiaty wojny, 2011), chińskiej produkcji Zhanga Yimou, autora „Hero” czy „Domu latających sztyletów”. Christian miał objąć, powiedzmy, główną rolę, choć to za dużo powiedziane – był narratorem i dość pretekstową postacią, która miała pociągnąć marketingowo najdroższy w historii film Chińskiej Republiki Ludowej (90 milionów baksów). Jako kaznodzieja na życiowym zakręcie miał być świadkiem masakry w Nankin, autentycznej tragedii z przełomu 1937 i 1938 roku, kiedy armia japońska dopuściła się zbrodni ludobójstwa, gwałtów, rabunków i zniszczeń, które dotknęły od 50 do 400 tysięcy ludzi. Taki temat Yimou obrazuje w sposób spektakularny, podniosły, przy użyciu wielu dramatycznych klisz, które, przede wszystkim, mają upamiętnić ofiary, historię i bohaterów. Z tego powodu oko pekińskich cenzorów było szczególnie wyczulone. Film sprzedał się w Chinach bardzo dobrze, a na świecie średnio (do polskich kin ma dotrzeć dopiero w lutym tego roku). A samo aktorskie doświadczenie?
Biedne dziewczęta niemalże wypłakiwały swe oczy. Kiedy po raz pierwszy tam przyjechałem poczułem, że coś tu jest nie tak. – wspomina pobyt na planie – Dziewczyny miały być smutne 10 godzin dziennie. Płakały 10 godzin dziennie. Nie wiem, jak dla innych, ale dla mnie to było wyczerpujące i powodowało, że czułem się chory.” – dodaje jednak: „Były one jednak bardzo dobrymi aktorkami, bo mogły nagle przestać i najzwyczajniej w świecie śmiać się”.
Jak można odreagować taki stres? Występem w czymś, co jest znane, lubiane i pewne. Powrót na plan w stroju nietoperza. THE DARK KNIGHT RISES (Mroczny rycerz powstaje, 2012) to wypłynięcie na dobrze znane terytoria. I tak jak nie byłem przekonany do aktorskiego poziomu Bale’a w roli Batmana, tak wciąż nie jestem. Abstrahując już od samej jakości ostatniej części nolanowskiej trylogii (średnio udana, o czym pisałem w recenzji), to dramatycznego zwrotu akcji nie uświadczymy od aktorów, którzy grają poprawnie, ale bez większego błysku. Znakomicie wypada skryty za maską Tom Hardy, który głosem i wyglądem kradnie każdą scenę. Bale się miota po ekranie, spogląda na seksowne tyły Anne Hathaway, cierpi, poddaje się, powstaje… Znajdę dziesiątki innych zalet Trylogii o Mrocznym Rycerzu, ale na pewno nie będzie to rola Bale’a.
BYĆ ALBO NIE BYĆ
Gdzie jest teraz Christian Bale? Co go czeka? Najbliższy okres to intensywniejszy romans z projektami niezależnymi, fabularnie odważnymi, wymagającymi zwiększonego wysiłku fizycznego, dokładniejszego wejścia w rolę, większego zaangażowania psychicznego. Innymi słowy nadchodzą projekty, w których Bale wypada zazwyczaj świetnie i przekonująco.
W drugiej połowie 2013 roku wejdzie do kin „Out of furnace” w imponującej obsadzie (Woody Harrelson, Willem Dafoe, Casey Affleck, Sam Shepard, Forest Whitaker) – kryminał z kryzysem ekonomicznym lat 80. w tle, w reżyserii Scotta Coopera, który wsławił się „Crazy Heart” z oscarową rolą Jeffa Bridgesa. Chwilę potem Terrence Malick udowodni sobie i światu, że nie musi milczeć przez wiele lat, więc jego „Knight of Cups” z Balem, Natalie Portman i Cate Blanchett może być sezonowym wydarzeniem. Zaanonsowano także kolejny projekt Malicka, jeszcze nienazwany, w którym zagra Bale. W 2014 będzie miał premierę kryminał polityczny “Abscam Project” Davida O. Russella o operacji prowadzonej przez FBI na przełomie lat 70. i 80., która uderzyła w ówczesny świat polityków jankeskich. Obok Bale’a wystąpi Jeremy Renner, Bradley Cooper, Amy Adams i Louis CK. Ostatnio rozniosła się plotka o „Creed of Violence” w reżyserii Todda Fielda (ostatnio „Małe dzieci”), kolejnym dramacie kostiumowym (tym razem z początków XX wieku), w którym ma zagrać Bale. I to tyle.
Widać wyraźnie, że Bale żyje dniem dzisiejszym, nie planuje z dużo większym wyprzedzeniem projektów. Co więcej, nie myśli o debiucie reżyserskim, nie produkuje filmów, nie angażuje się w inną, niż aktorska i charytatywna, działalność. Nie słychać nic o głośnych romansach, kontrowersyjnych poglądach, zaskakujących życiowych woltach. Bale nie eksperymentuje zanadto ze swym wizerunkiem, choć nie boi się wyzwań. Wciąż pozostaje wierny pewnym schematom, które wciąż kreują go jako faceta twardego, doświadczonego, pełnego poświęceń w imię jakiejś sprawy, większej lub mniejszej – jeśli popełniającego błędy, to świadomie; jeśli błądzącego, to nie bez celu.
Wydaje się być aktorem bez skazy. Z jasno określonym emploi, z którym ani on sam, ani widzowie nie dyskutują. Przycumował do bezpiecznej przystani, którą sam zbudował. Z daleka od wszystkiego, co jest przymiotem klasycznego gwiazdorstwa. Czyżby najnudniejsza gwiazda naszych czasów. Czy stać go na to, żeby wyjść na moment z portu? Czy w ogóle jest to komukolwiek potrzebne? Jaki status będzie miał Christian Bale za 10, 20, 30 lat? Wciąż będzie antygwiazdą?