Chłód i groza. HORRORY SKANDYNAWSKIE, które POWINNIŚCIE obejrzeć
Strach ma 1000 oczu (1970)
Nie samym ambitnym psychologizmem jednak szwedzki horror stał pięć dekad temu. Choć Skandynawia nie doświadczyła w latach 60. i 70. podobnej do chociażby Wielkiej Brytanii czy Włoch obfitości kina grozy, również na Północy historie o duchach czy wiedźmach ożywiały wyobraźnię filmowców i widzów. Jednym z najciekawszych przykładów ówczesnego B-klasowego horroru kręconego w Skandynawii jest film Strach ma 1000 oczu, określany jako pierwszy szwedzki horror erotyczny. Człowiekiem odpowiedzialnym za ten tytuł był Torgny Wickman, który zasłynął na lokalnym rynku jako twórca śmiało poczynający sobie z kamerą w tematyce seksu, głównie za sprawą edukacyjnych filmów o tematyce seksualnej – Języka miłości (1969), Więcej o języku miłości (1970) i XYZ miłości (1971), bezpruderyjnie prezentujących młodzieży (i nie tylko) tytułowe zagadnienie, a także kultowej dziś Anity, szwedzkiej nimfetki (1973). Przez taki profil swojej twórczości Wickman ściągnął na siebie też sporo zarzutów o pornografię, na pewno można w każdym razie mówić o wyraźnym zamiłowaniu Szweda do eksploatacji seksualnej tematyki.
Bezpruderyjność cechuje także jego wyprawę na grunt horroru. Film Wickmana opowiada historię pastora Svena i jego cierpiącej na załamanie nerwowe żony Anny. Aby pomóc kobiecie w trudnym czasie, na plebanię wprowadza się Hedwiga, jej przyjaciółka i pomoc domowa. Wokół zaczynają się dziać niepokojące rzeczy, bo okazuje się, że nowo przybyła kobieta nie ma altruistycznych zamiarów, jest bowiem czarownicą, która otumania i uwodzi małżeństwo za pomocą czarnej magii. Strach ma 1000 oczu nie jest filmem wybitnym na żadnym polu – fabuła zdaje się mocno pretekstowa, brakuje jej klarownie zarysowanych motywacji i poważniejszych konfliktów między postaciami, poza demonicznym planem Hedwigi rzecz jasna. Skąpo wygląda też przez większość filmu sama groza, ograniczająca się do kilkukrotnego postraszenia widza statycznymi ujęciami jakiegoś niepokojącego zdarzenia. Clou filmu jest jednak wizualnie dopieszczony mariaż erotyki i okultystycznego kontekstu. Wickman nie szczędzi tu nagości, skrzętnie zestawiając ją z diaboliczną scenerią, co faktycznie przykuwa uwagę i zapada w pamięć, nawet jeśli jest nieszczególnie wyszukane. Strach ma 1000 oczu warto zobaczyć przede wszystkim ze względu na bardzo znamienną dla czasów rewolucji seksualnej dosłowną interpretację związków czarownictwa z seksualnością, prezentującą poniekąd rewers tego, co w horrorze odnalazł Ingmar Bergman – zmysłową stymulację i fantazyjną projekcję fascynacji seksem i złem.
Mroczny las (2003)
Choć trudno byłoby nadać mu miano mistrza, Pål Øie to nazwisko ważne w historii skandynawskiego horroru. To właśnie jego Mrocznemu lasowi (czasem występującemu też pod oryginalnym tytułem Villmark) przypisuje się niekiedy odrodzenie gatunku w Norwegii i szerzej w Skandynawii. Film adaptował do lokalnego kontekstu sprawdzone motywy slashera rozpisanego na niewielką grupkę odizolowaną od świata w niepokojącej głuszy, wyróżniając się nowoczesną oprawą i bezpośrednią rozrywkowością. Dominujące często w skandynawskim kinie grozy konteksty psychologiczne są tu typowo funkcjonalne dla gatunkowej fabuły, a bardziej niż na rozbudowanych portretach splatanych z elementami horroru Øiemu zależy tu po prostu na sugestywnym straszeniu. Do tego atutem filmu jest świetnie dobrana obsada – Bjørn Floberg (znany chociażby z oryginalnej Insomnii) to człowiek stworzony do wcielania się w role balansujących na pograniczu szaleństwa, cynizmu i agresji antagonistów, a Kristoffer Joner posiada fizjonomię i warsztat stworzone do gry niejednoznacznych, miotających się między strachem, altruizmem a demonicznością bohaterów. Dzięki tej mieszance Mroczny las odniósł też znaczący sukces frekwencyjny w ojczystych kinach, jak się zdaje, rzeczywiście inicjując coś na kształt nowej fali horroru w Norwegii.
Sam Øie dość długo zwlekał z ugruntowaniem swojej pozycji, prezentując kolejny, podobnie zrealizowany (choć już z nieco gęstszą podbudową psychologiczną) i udany Skjult dopiero sześć lat po Mrocznym lesie, a kolejne pięć później wypuszczając fatalny sequel swojego debiutanckiego hitu, Sanatorium strachu. Wypada uczciwie zauważyć, że fundamenty porażki z 2014 roku położone zostały już w pierwszym filmie, który sprawdza się dobrze tak długo, jak reżyser trzyma się slasherowej gramatyki, wytwarzając grozę samą sytuacją, gorzej jednak radzi sobie z odkrywaniem kart i próbami wyjaśniania zagadkowego zagrożenia. To, co w „jedynce” stanowi mankament ogólnie rzetelnej rozrywki, w „dwójce” rozrasta się do miary kuriozum, skutecznie zabijającego suspens. Pålowi Øiemu zdecydowanie lepiej wychodzi tworzenie i ogrywanie napięcia płynącego z niepewności niż opowiadanie historii, co czyni go swego rodzaju wyjątkiem w skandynawskim kinie grozy, zdominowanym jednak przez typowych opowiadaczy, którzy miewają problem z rzetelnym straszeniem. W każdym razie Mroczny las wypada już dziś uznać za klasyk gatunku na Północy, który być może nie zachwyca, ale na pewno jest rzetelnym B-klasowym straszakiem.
Drzwi obok (2005)
Wspomniany wyżej Kristoffer Joner rzeczywiście często występował w rolach niejednoznacznych protagonistów, którymi stoi panorama charakterologiczna horroru. W 2005 roku wcielił się w głównego bohatera Drzwi obok Påla Sletaune, kolejnego po Mrocznym lesie przykładu klasycznej formuły kina grozy w Norwegii. W filmie Joner gra Johna, świeżo porzuconego przez dziewczynę mężczyznę mieszkającego w całkiem malowniczej kamienicy. Do sąsiedniego mieszkania wprowadzają się dwie młode kobiety, Kim i Anne, które szybko wykazują zainteresowanie samotnym sąsiadem, nawiązując z nim przyjaźń podszytą gęsto erotycznymi podtekstami. Jak można się domyślić, trójosobowa relacja równie szybko przestanie być tylko niewinną zabawą, stając się mroczną psychologiczno-seksualną grą pomiędzy Johnem i jego sąsiadkami, w której role okażą się zaskakująco płynne. W pewnym momencie w opowieści oglądana z perspektywy mężczyzny mocno zacierają się grancie między rzeczywistością a fantazją, otwierając drogę do festiwalu bardziej i mniej subtelnego straszenia widza.
Drzwi obok wbijają się w pamięć przede wszystkim charakterystycznym settinigiem – obydwa mieszkania, w których dzieje się lwia część akcji, zaprojektowane są jak labirynty, a widz równie łatwo gubi się w plątaninie korytarzy, drzwi i pomieszczeń, co John w relacji z Kim i Anne. Ponadto kamera Sletaunego akcentuje mocno brud oblepiający miejsca i bohaterów – ciała trójki postaci często lśnią od potu zmieszanego z kurzem, korytarze sprawiają wrażenie nieco zaniedbanych, a poczucie nieczystości wzmaga bladożółte światło żarówek, dominujących tutaj nad tym słonecznym. W połączeniu z pozbawionym skrupułów eksponowaniem nagości oraz przemocy daje to momentami przerażającą, na pewno zapadającą w pamięć mieszankę. Tworzy to bardzo atrakcyjną oprawę do intrygującej i nieoczywistej (nawet jeśli w końcówce już trochę nazbyt czytelnej) historii. Drzwi obok to jeden z mocniejszych punktów w filmografii Jonera i jeden z bardziej frapujących współczesnych filmów grozy w Norwegii, znajdujący oryginalny balans pomiędzy gatunkowym formatem a nieco szerszą narracją charakterologiczną.
Antychryst (2007)
W 2007 roku po horror sięgnął enfant terrible europejskiego kina Lars von Trier, tworząc co prawda anglojęzyczny film międzynarodowy, ale jednak wciąż afiliowany skandynawsko. Kontrowersyjny Antychryst kumuluje napędzające horror jako gatunek sprzężenie seksu i zła, proponując film miejscami wulgarny erotycznie (do co bardziej dosłownych scen zaangażowano profesjonalnych aktorów porno) i jednocześnie brutalny. Von Trier w filmie tym, będącym ponoć emanacją jego depresji, dosłownie miesza krew, pot i spermę, atakując widzów obscenicznością, artystowską pretensją (chociażby w balansującym na pograniczu kuriozalności i genialnego przegięcia czarno-białym prologu) i w równym stopniu strasząc, co szokując. Niezależnie od tego, co możemy myśleć o wartości artystycznej Antychrysta, nie da się mu odmówić niezwykle spektakularnej oprawy i znakomitego generowania atmosfery grozy, rozsadzającej od środka związek dwójki głównych bohaterów. Charlotte Gainsbourg i Willem Dafoe są tu fantastyczni, bez mrugnięcia okiem odgrywając trierowskie odjazdy, dzięki czemu film zyskuje unikalną tożsamość bezczelnej trawestacji całego szeregu motywów – poczynając od metafizycznej refleksyjności, a na slasherowych schematach kończąc – podawanej z kamienną twarzą i śmiertelną powagą.
Inaczej niż chociażby w Domu, który zbudował Jack, w Antychryście trudno rozstrzygnąć, na ile von Trier się zgrywa, a na ile na serio kręci psychologiczno-erotyczny horror, gdzie traumę straty obudowują satanistyczne interpretacje rzeczywistości. Osobiście widzę w filmie Duńczyka szczególnego spadkobiercę Godziny wilka. Tak jak Bergman cztery dekady wcześniej, von Trier eksploruje horror jako konwencję, w którą oprawione zostają emanacje mrocznej strony ludzkiej psychiki, szczególnie skupiając się na perwersyjnym erotyzmie i frapujących splotach seksu ze śmiercią. Robi to w sposób typowo dla siebie bezczelny, niemal pretensjonalny – jednak w tej niejednoznaczności prawdziwego motywu tkwi urok Antychrysta, którego można uznać zarówno za seksistowską projekcję umysłu starego mizogina, jak i za brawurową ironię, dekonstruującą splot seksualności, kobiecości i grozy w kulturze.